Prostym językiem o ekonomii ...

środa, 25 lipca 2018

089. Jak zyskowna firma może zbankrutować?


Na pozór to niedorzeczność. Firma przynosi zyski. Jej wartość rośnie, więc właściciele są coraz bogatsi. Jej dyrektorzy finansowi szczycą się rentownością. Wszystko jest więc w porządku. A tu niespodzianka i firma bankrutuje. Czy to w ogóle możliwe?

Tak! W amerykańskich podręcznikach finansów można nawet przeczytać, że większość bankrutów przynosiła zyski. Dla laika to może być zaskakujące, ale o prawdziwej kondycji firmy nie decyduje jedynie jej rentowność. Jak pisałem tydzień temu płynność jest ważniejsza od zysku.

Bankructwo z powodu straty.


To jest realny scenariusz i często się zdarza. Niektórych może nawet dziwić, że ktoś prowadzi działalność gospodarcza, która sama na siebie nie zarabia. To jest bezpośredni efekt tego, że decyzje gospodarcze odnoszą się do przyszłości, która z natury rzeczy jest niepewna. Czasem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, niedostrzegania kosztów stałych albo zwyczajnych pomyłek.

Wyobraź sobie, że prowadzisz zwyczajny sklep spożywczy. Kupujesz tonę wiśni po 3 złote za kilogram i zakładasz, że będziesz je sprzedawał po 5 zł. Już nawet policzyłeś przyszłe zyski: 1000 kg * (5zł – 3 zł) = 2.000. Tymczasem jest klęska urodzaju. Cena wiśni spada do 1 zł za kilogram. W najlepszym przypadku poniesiesz stratę 1.000 zł.

Od pojedynczego tysiąca jeszcze nikt nie zbankrutował. Ale jeśli zaskoczenie dotyczy wzrostu cen asfaltu potrzebnego dla zbudowania 250 kilometrów autostrady, to groźba bankructwa jest realna. Nawet dla dużej firmy.

Bankructwo przy rentowności.


Zawsze jest związane z płynnością. Co z tego, że podpisałem bardzo rentowny kontrakt, jeśli nie mam zapewnionej płynności? Czyli środków pieniężnych potrzebnych na dokonanie wszelkich płatności zanim nie wpłyną pieniądze z owego, bardzo rentownego dla mnie kontraktu. W takim przypadku firma może nie dotrwać do dnia wypłaty. Gorzej: może nawet kontraktu nie zrealizować w całości, narażając się dodatkowo na kary umowne.

Przykład z poprzedniego artykułu: kontrakt na budowę mostu. Czas budowy 1 rok. Wartość kontraktu: 13 mln złotych. Zapłata po zakończeniu prac. Spodziewane koszty: 11 mln, w tym 8 mln materiały i 3 mln wynagrodzenie pracowników. Spodziewany zysk: 2 mln.

Płynność to kwestia przetrwania firmy do dnia zapłaty. W międzyczasie firma będzie musiała na pewno zapłacić pracownikom 3 mln złotych (mniej więcej po 250 tys. co miesiąc) i nie będzie mogła negocjować zmiany płatności terminów pensji (prawo nie pozwala nie zapłacić wynagrodzeń). Firma będzie musiała znaleźć środki na ten cel z innego źródła niż kontrakt, bo ten będzie rozliczony dopiero za rok.

Co się stanie, jeśli firma zacznie się spóźniać? W dzisiejszych realiach pracownicy odejdą do konkurencji. Firma pozostanie bez ludzi, na rozgrzebanym placu budowy i z karami za opóźnienia przewidzianymi w umowie kontraktowej.

Terminy płatności.


Jeszcze większym wyzwaniem są dostawcy. Załóżmy, że kluczowym materiałem do budowy mostu są elementy stalowe o wartości 2 mln złotych. Jeśli nie przekonamy dostawcy, aby poczekał na zapłatę przez rok, to będziemy musieli mu zapłacić znowu z innych środków niż te, który wpłyną od inwestora za rok.

Co będzie, jeśli się spóźnimy? W ostateczności dostawca będzie miał prawo wystąpić z wnioskiem do sądu o naszą upadłość. Ale wcześniej pojawią się problemy reputacyjne: jeśli wieść o słabej płynności naszej firmy rozejdzie się po rynku, nikt nie będzie chciał nam sprzedać na termin, banki wstrzymają kredytowanie a firmy ubezpieczające należności zredukują przyznane nam limity.

I znowu: firma może pozostać z zyskownym kontraktem na placu budowy, na którym nie będzie materiałów, za to będą coraz większe kłopoty z realizacją kontraktu na czas.

Kalendarz i kalkulator.


To dwa narzędzia dyrektora finansowego. Kalkulator, żeby policzyć rentowność. A kalendarz, żeby zapewnić płynność. Bo płynność to gra pomiędzy datą, w której pieniądze otrzymamy, a terminami, w których to nasza firma musi zapłacić.

Zadaniem dyrektora finansowego jest pogodzić jedno i drugie. Wynegocjować umowę rentowną i jednocześnie bezpieczną z płynnościowego punktu widzenia.

Ryzyko czai się w przyszłości.


Prawdziwym wyzwaniem i tak jest niepewność przyszłości. I w równym stopniu dotyczy to rentowności (jeśli wzrosną płace albo koszty materiałów, to spadnie spodziewana rentowność), jak i płynności (brak zapłaty albo jej opóźnienie pogarsza naszą płynność).

Zwłaszcza ten drugi aspekt jest krytyczny. Każda zwłoka w zapłacie jest zagrożeniem dla istnienia beneficjenta płatności. I boli szczególnie, gdy jest nieuzasadniona…

Oczywiście należy pamiętać, że zapłata to zwieńczenie całego cyklu obrotowego firmy, w którym zadaniem firmy jest dokonać dobrych zakupów, umiejętnie przetworzyć je na wyroby gotowe (albo usługi) i znaleźć nabywców. Na każdym etapie występują ryzyka, które mogą sprawić, że cykl się nie domknie i zapłata nie nastąpi. Naprawdę nie jest łatwo prowadzić firmę…

Kiedy zysk staje się stratą…


Dla pełnego obrazu należy zauważyć, że w przypadku, gdy pojawiają się poważne opóźnienia w płatności od kontrahentów, albo kłopoty ze sprzedażą zapasów, zasady księgowe nakazują utworzenie rezerw, czyli mówiąc potocznie spisania ich na straty. Po utworzeniu takiej rezerwy kontrakt zyskowny na papierze może się deficytowy, a kłopoty z płynnością uwidoczniane są w rachunku zysków i strat.

Właściciele firm są jednak tak przywiązani do zysku, że unikają jak mogą tworzenia rezerw, licząc na to, że zapłata w końcu nastąpi. To utrudnia analizę płynności, ale nie czyni jej niemożliwą. Jak analizować płynność, napiszę za dwa tygodnie. Już dziś zapraszam.

środa, 18 lipca 2018

088. Dlaczego zysk nie jest najważniejszy?


Zysk nie ma dobrej prasy. „Działać dla zysku”, „maksymalizować zyski” dla większości ludzi to określenia pejoratywne. Oznaczające chciwość, że nic się nie liczy, tylko kasa zarobiona często z krzywdą innych.

Z drugiej strony na uczelniach ekonomicznych wykłada się, że podstawowym celem przedsiębiorstwa jest pomnażanie majątku jego właścicieli, co jest realizowane właśnie przez generowanie zysków. A więc przedsiębiorstwo komercyjne nie może uciec od zysku.

Skąd więc taki tytuł tego artykułu? Nie chodzi o moralizowanie. Lecz o to, aby pamiętać, że zysk jest tylko jedną z kategorii ekonomicznych. Ważną, ale nie najważniejszą.

Co to jest zysk?


To różnica pomiędzy przychodami a kosztami. To bardzo prosta definicja i wydaje się, że nie ma w niej pułapek. Kupiłem albo wyprodukowałem za 100. Sprzedałem za 150. Osiągnąłem zysk 50.

To bardzo proste na papierze, zwłaszcza, jeśli odnosi się do przeszłości.

W rzeczywistości pojawia się kilka wątków dodatkowych.

Po pierwsze: ile czasu potrzeba było, aby osiągnąć ów zysk? Oczywiście im szybciej tym lepiej. Na 100.000 złotych zysku można pracować cały rok. Albo osiągnąć go w jednej transakcji trwającej kilkadziesiąt sekund. To przenosi się na różnicę w poziomie zysku wypracowanym w jednostce czasu. A ponieważ zyski raportowane są miesięcznie, kwartalnie i rocznie, zobaczymy je w sprawozdaniach finansowych firm i będziemy je mogli pod tym względem porównać.

Po drugie: ile trzeba było się napracować, aby wygenerować zysk? W rozumieniu potocznym to oczywiste: lepiej jest zarabiać te same pieniądze pracując lekko, krótko i w przyjemnych warunkach. W gospodarce nie mierzy się wprost „lekkości” funkcjonowania, ale osiągnięty zysk odnosi się do przychodów ze sprzedaży, czyli wartości wszystkich wystawionych faktur. Tak powstaje wskaźnik rentowności. Można osiągnąć 100.000 zysku sprzedając towary lub produkty warte milion, wówczas działamy na
rentowności 10%. Może jednak być tak, że zarobienie 100.000 wymaga przepuszczenia towarów i produktów o wartości 10 milionów, co oznacza rentowność 1%.

I po trzecie: jest jeszcze sfera etyczna. 100.000 złotych można zarobić uczciwie albo oszukując prawo. W poszanowaniu dla pracowników i kontrahentów, albo wręcz przeciwnie. Dostarczając prawdziwej wartości odbiorcom albo wykorzystując ich słabości.

Ale zysk to nie wszystko.

Jest jeszcze płynność.


Czyli zdolność płatnicza. Inaczej: zdolność firmy do dokonywania terminowej zapłaty zobowiązań niezbędnych dla realizacji kontraktu. W tym zapłaty za towary i materiały, wypłaty wynagrodzeń, płatności za media, podatki itp.

Wyobraźmy sobie dwa kontrakty na budowę drogi. Oba o wartości 12 milionów złotych. Oba do wykonania w ciągu dwunastu miesięcy. I „gwarantujące” zysk w wysokości 1 miliona złotych. Różnią się tylko tym, że w jednym zapłata następować będzie co miesiąc (po 1 mln złotych), oczywiście pod warunkiem, że prace postępują zgodnie z harmonogramem. A w drugim zapłata nastąpi dopiero po zakończeniu robót.

Te dwa kontrakty pozwolą nam osiągnąć ten sam zysk i tę samą rentowność, ale wymagać będą różnego zaangażowania finansowego ze strony naszej firmy. Oczywiście lepiej będzie wybrać ten, w którym płatności będziemy otrzymywać co miesiąc. Pozwoli nam to zapłacić dostawcom, pracownikom i urzędom, bez szukania pieniędzy gdzie indziej.

Prawdziwy dylemat przedsiębiorców pojawia się wówczas, gdy kontrakt bardziej obciążający płynność firmy jest bardziej rentowny. Wyobraź sobie: Za zbudowanie drogi otrzymasz 12 mln w dwunastu miesięcznych płatnościach albo 13 mln, jeśli poczekasz na zapłatę po wykonaniu całości robót. Kuszące: zysk 2 mln zamiast 1 mln, rentowność: 15% zamiast 8%. Tylko, czy będziesz miał czym płacić w międzyczasie? Bo wybierając ten bardziej zyskowny kontrakt będziesz musiał gdzieś znaleźć 11 mln złotych na jego realizację. Na zakup materiałów, opłacenie pracowników. Czy na pewno będziesz miał dostęp do takich pieniędzy?

Wirus braku płynności.


Oczywiście lukę płynności można zapełnić zaciągając kredyt bankowy. Tylko, że to kosztuje (choć akurat teraz mamy niskie stopy procentowe) i wcale nie jest takie pewne. Zaciągnięcie kredytu jest związane z oceną ryzyka kredytowego i przedsiębiorca może się dowiedzieć, że z jakiegoś powodu kredytu bankowego nie uzyska.

Oczywiście można szukać pieniędzy poza sektorem bankowym. Poprzez pożyczki od innych podmiotów, emisję obligacji, czy nawet przez zaproszenie do firmy inwestorów (kolejnych wspólników), tyle, że to są na ogół kosztowne rozwiązania.

Jest też droga trzecia i niestety najpopularniejsza: można bowiem przynajmniej w części przerzucić lukę płynności na dostawców. Jak? Negocjując z nimi równie długie terminy płatności. Jeżeli za budowę drogi dostaniesz większe pieniądze dopiero za rok, to może dopiero wtedy i Ty zapłacisz dostawcom asfaltu, materiałów budowlanych i innych elementów niezbędnych dla realizacji Twojego kontraktu. Łatwo się jednak domyśleć, że dostawca, który się na to zgodzi, będzie oczekiwał większego wynagrodzenia. Będziesz musiał w większym stopniu podzielić się z nim swoim zyskiem. On przejmie częściowo Twój problem z płynnością, ale Twój kontrakt nie będzie już tak rentowny, jak Ci się to wydawało na początku.

Wirus braku płynności zeżre Ci fragment zysku. I będzie się rozprzestrzeniał w gospodarce. Bo Twoi dostawcy będą mieli ten sam problem i będą go tak samo rozwiązywać.

Zysk i płynność.


Te dwa parametry występują równolegle. I oba mają wpływ na kondycję przedsiębiorstwa. Zysk jest jak sztabki złota złożone w skarbcu. Płynność jak woda i powietrze. Jeśli ich zabraknie, nic Ci po majątku, który zgromadziłeś.

Dlatego zysk wcale nie jest najważniejszy.

Zysk jest OK., jeśli zapewniona jest płynność. A wielu zapomina o płynności, zakładając, że ona występuje zawsze. Nieprawda. Firmy na ogół bankrutują z powodu braku płynności. I to ona jest ważniejsza!

środa, 11 lipca 2018

087. Matura 1924 w Poznaniu. Zadanie z ekonomii dobroczynności. Rozwiążesz?

Dokładnie rok temu po raz pierwszy zająłem się „ekonomicznymi” zadaniami z przedwojennych matur. Jako ciekawostkę przedstawiłem ekonomiczne tematy maturalne z języka polskiego. Tak, tak były takowe. Zainteresowanych odsyłam do posta 033. Ale o wiele częściej ekonomia (czy też matematyka finansowa) gościła pośród tematów na maturze z matematyki.


W międzyczasie właśnie temat przedwojennych matur stał się najbardziej popularny na moim blogu. Mam więc nadzieję, że kolejne zadanie, które dziś przedstawiam, znajdzie liczną grupę czytelników.

No to rozwiązujemy…

Treść zadania.


Obywatel, zapisując na szpital 150.000 zł, dodaje warunek, by z dochodów wypłacano służącemu dożywotnio po 1.200 zł rocznie z góry, a na cele szpitala po 3.000 zł. Reszta odsetek ma zwiększać kapitał, a dopiero po śmierci służącego cały dochód może zużywać szpital. Obliczyć ten dochód, jeśli służący żył 10 lat, a oprocentowanie liczono po 3 ½ %.

Źródło: „Sprawozdanie dyrekcji Państwowego Gimnazjum Św. Marji Magdaleny w Poznaniu za rok szkolny 1923/24 (zadanie dla oddziału typu starego; pisownia oryginalna).

Komentarz do zadania.


Im dłużej zajmuję się przedwojennymi zadaniami maturalnymi, tym większe mam wrażenie, że ich autorzy wykorzystywali je jako okazję do kształtowania postaw życiowych maturzystów. Tak też jest w tym zadaniu, które nieco żartobliwie określam mianem ekonomii dobroczynności.

Mamy bowiem darczyńcę przekazującego na szpital znaczną (nawet w dzisiejszych czasach) kwotę 150.000 zł. Kwota ta nie jest jednak w pełnej dyspozycji szpitala, co jest dość zaskakujące dla współczesnego czytelnika. Darowizna spoczywa bowiem na rachunku bankowym, a szpital ma prawo jedynie korzystać z dochodów z tego kapitału i to po uwzględnieniu uprawnień służącego, o którym darczyńca nie zapomniał (1.200 zł rocznie dożywotnio, czyli kolejny element filantropijny w tym zadaniu).

Bez dyskusji należy przyjąć, że oprocentowanie od darowanej kwoty liczone jest w skali roku (świadczą o tym pozostałe parametry zadania – wypłaty roczne z dochodów i brak wzmianki o innym niż roczny sposobie naliczania odsetek). Dopóki będzie żył służący, z naliczonych odsetek bank będzie wypłacał corocznie 4.200 złotych (1.200 zł dla służącego i 3.000 zł dla szpitala), a resztę odsetek skumuluje na rachunku. Gdy służący umrze (a nastąpi to po dziesięciu latach) całość odsetek naliczanych rocznie będzie przysługiwać szpitalowi.

W zadaniu chodzi o określenie kwoty odsetek, którą docelowo będzie otrzymywał szpital. Oczywiście będzie ona zależna od salda rachunku, jakie wystąpi za dziesięć lat.

Tu w zasadzie pojawia się jedyna wątpliwość w treści zadania. Jak bowiem rozumieć określenie „z dochodów [..] wypłacić z góry”? Moim zdaniem warunkiem dokonania wypłaty jest osiągnięcie dochodu, czyli pierwsza płatność na rzecz uprawnionych nastąpi po upływie roku, gdy bank naliczy odsetki. W pierwszym roku będzie to kwota 5.250 zł, z której bank wypłaci 1.200 służącemu, 3.000 szpitalowi a 1.050 doda do salda rachunku darowizny.

Nieco mylące jest tu określenie „z góry”. Gdyby pierwsza wypłata nastąpiła na początku pierwszego roku istnienia rachunku, to rzeczywiście byłoby to „z góry”, ale nie byłoby mowy o wypłacie „z dochodów”. Dlatego będę się trzymał mojego rozumienia sytuacji w tym zadaniu: najpierw dochód, potem wypłata dla szpitala i służącego.

Słowo o zmiennej wartości pieniądza.



Zadanie może trochę zaskakiwać, jeśli będziemy na nie patrzeć przez pryzmat współczesnej wartości pieniądza. Otóż może wydawać się, że jakkolwiek sama darowizna jest znaczna – 150.000 złotych, to jednak przysługujący służącemu i szpitalowi dochód roczny (odpowiednio 1.200 zł i 3.00 zł, czyli miesięcznie 100 zł i 250 zł.) wydaje się śmiesznie mały.

Błędem jest jednak spoglądanie na ówczesny pieniądz dzisiejszymi oczyma.

Kwota 150.000 nawet dziś jest kwotą znaczną. W roku 1924 była jednak prawdziwą fortuną. Pamiętajmy, że gospodarka Polski była wówczas zrujnowana zaborami, pierwszą wojną światową, wojną polsko-bolszewicką i hiperinflacją, która w zasadzie zniszczyła polski pieniądz. Naprawdę niełatwo było znaleźć kogoś, kto wiosną roku 1924, trzy miesiące po reformie walutowej Grabskiego dysponowałby taką kwotą w gotówce.
Obowiązująca wówczas stopa procentowa rzędu 3,5% zapewniała od kwoty 150.000 zł odsetki roczne w wysokości 5.250 zł, co odpowiada miesięcznej wartości 437,50 zł. I dziś kwota ta budzi uśmiech na twarzy.
Uśmiech zniknie, jeśli odniesiemy tę kwotę do ówczesnych zarobków korzystając z danych Małego Rocznika Statystycznego wydanego przez Główny Urząd Statystyczny w roku 1935. Wyczytamy tam, że dniówka robotnika rolnego wynosiła wówczas od 3,90 zł wiosną i jesienią do 5,60 zł. latem. To stawki dla mężczyzn. Dla kobiet wynosiły one odpowiednio 2,60 i 3,50. Oznacza to, że mężczyzna pracujący jako robotnik rolny mógł zarobić latem do 168 zł miesięcznie, pod warunkiem, że znalazł pracodawcę na trzydzieści dni w miesiącu. Ta sama skuteczność na rynku pracy wiosną i jesienią dawała mu ledwie 117 złotych miesięcznie. A rozważania są skrajnie teoretyczne, zważywszy na wysokie bezrobocie, wydolność organizmu i zwyczaje w Polsce, które ograniczały pracę do maksymalnie sześciu dni w tygodniu.
W maju 1932 roku przeciętne tygodniowe zarobki robotnika „w wielkim i średnim przemyśle przetwórczym” wynosiło 28,90 zł, czyli dochodziło do 130 złotych miesięcznie. Taka posada była spełnieniem marzeń zwykłych ludzi: zarobki były wypłacane co miesiąc i nie były uzależnione od pory roku.
Nieco lepiej sytuowani byli mundurowi i pracownicy administracji. W roku 1935 kapral Wojska Polskiego zarabiał miesięcznie 137 złotych (167 złotych, jeśli posiadał rodzinę), najliczniejsza dziesiąta grupa uposażenia w administracji państwowej (należało do niej wówczas 41.949 osób) miała wynagrodzenie miesięczne wynoszące 160 zł, a pensja na najniższym stanowisku w policji (posterunkowy w służbie zwykłej) to 190 złotych (150 zł pensji podstawowej i 40 złotych dodatku).
To dane za lata 1928 i 1935. Nasze zadanie osadzone jest w realiach roku 1924. Na stronie 179 Małego rocznika statystycznego 1935 możemy zobaczyć wykres przedstawiający zmianę siły nabywczej płac robotniczych względem poziomu z roku 1928. Okresem o najniższej realnej wartości płac były właśnie lata 1921-1923, gdy stanowiły one ledwie połowę wartości nabywczej z roku 1928.
Wracając do zadania: służący, któremu zapisano dożywotnio 1.200 rocznej pensji (100 złotych miesięcznie), miał zapewnione dochody zbliżone do pensji posterunkowego policji państwowej z roku 1935. A przecież mógł jeszcze podjąć jakąkolwiek dodatkową pracę, choć powiadano wówczas, że da się przeżyć za 60 zł. miesięcznie (źródło: „Jak się żyło przed wojną Wymarzone 200 zł” Tygodnik Zamojski 52 z 2012).
Z kolei kwoty zapisane szpitalowi pozwalały mu sfinansować pensję dwóch szeregowych pracowników w okresie życia służącego i czterech po jego śmierci. Przeliczając to na dzisiejsze warunki mielibyśmy płatności rzędu 6 tys. i 12 tys. Co miesiąc i bez ograniczenia czasowego. Naprawdę godna darowizna.

Rozwiązanie w Excelu.


Tego typu zadania są wręcz idealne do przeprowadzenia symulacji excelowej.

W kolejnych kolumnach mamy: saldo otwarcia, naliczone odsetki, wypłatę na rzecz szpitala i służącego (łącznie 4,2 tys. zł.) i część odsetek, która zostanie dodana do salda rachunku darowizny. Ostatnia wypłata dla służącego następuje na koniec dziesiątego roku. Więc całość odsetek naliczona w roku jedenastym przysługuje już szpitalowi.



Odpowiedzią jest więc kwota 5.681,13 zł.

Ale jak to obliczyć bez Excela?


Z tym zadaniem zostawiam PT Czytelników do końca miesiąca. Wśród osób, które nadeślą poprawne odpowiedzi (proszę korzystać z formularza kontaktowego) rozlosuję nagrodę książkową. 
Rozwiązanie zadania przedstawię 1 sierpnia.
Powodzenia.

środa, 4 lipca 2018

086. SPLIT PAYMENT. Jak zatrzymać wyłudzenia VAT-u?

Bieżący rok obfituje w nowości prawne. Najbardziej znane jest oczywiście RODO, które każdy z nas zapewne już poczuł na własnej skórze, choćby jako klient sklepów internetowych. Ale to nie wszystko. W cieniu zmian, o których głośno we wszystkich mediach, 1 lipca weszły w życie przepisy o split payment, czyli podzielonej płatności, które bezpośrednio dotyczą jedynie przedsiębiorstw, więc nie zdobyły przebojem ani najlepszego czasu antenowego telewizji informacyjnych ani pierwszych stron prasy.

Zaskoczony nie jestem, bo temat niszowy, ale jednak ciekawy, bo chodzi o naprawdę grubą kasę.

Najważniejszy podatek w Polsce.


Chodzi bowiem o VAT, czyli o najważniejszy dla budżetu państwa podatek. W roku 2017 VAT stanowił dokładnie połowę dochodów podatkowych polskiego budżetu państwa i 45% całości jego dochodów. Z tego podatku pozyskano dla budżetu prawie 160 mld złotych, podczas gdy wydatki budżetowe wyniosły nieco ponad 375 mld złotych. Bez wpływów z VAT państwo nie istniałoby w tej postaci, jaka znamy, a to już miałoby wpływ na nas wszystkich.

Kwoty w miliardach zł. Źródło: www.mf.gov.pl
Nie dziwi więc, że to w obszarze tego podatku są największe straty. Szacuje się, że w roku 2015 luka podatkowa z tytułu VAT wyniosła 40 mld złotych. Ogromna kwota. W uproszczeniu: gdyby te 40 mld złotych wpłynęło do budżetu, można by zmniejszyć podstawową stawkę podatku dochodowego od osób fizycznych z 19% do mniej więcej 5% i rachunek wciąż by się zgadzał.

To oczywiście teoria: rząd znalazłby inny sposób, jak te dodatkowe pieniądze wydać. Ale widać jak na dłoni, gdzie są prawdziwe pieniądze…

Wszyscy płacimy VAT.


To prawda i nieprawda. Prawda, bo w cenie każdego legalnie kupowanego przedmiotu czy usługi znajduje się podatek VAT. Część kwoty, którą wręczamy sprzedawcy tak naprawdę do niego nie należy. Wedle prawa ma się z nią rozliczyć z urzędem skarbowym, czyli odprowadzić podatek VAT do budżetu. I prawdę mówiąc to od niego zależy, czy zrobi to uczciwie, czy nie. Może się więc zdarzyć, że podatek VAT, który zapłaciłeś w cenie produktu i nawet wziąłeś paragon albo fakturę, nigdy nie zasili budżetu państwa, bo sprzedawca wykorzysta go do własnych celów. Mówiąc wprost: ukradnie te pieniądze.

To ma jeszcze większe znaczenie w obrocie pomiędzy firmami, bo tam występują większe kwoty transakcji, a więc większe podatki. Dlatego w niektórych sytuacjach obowiązuje tzw. solidarna odpowiedzialność za zaległości podatkowe. W uproszczeniu chodzi o to, że nawet jeśli firma zapłaciła za towar, ale sprzedawca nie rozliczył się z VAT-u, to urząd skarbowy ma prawo żądać zapłaty tego podatku od kupującego. Dla kupującego to zmora: może się bowiem zdarzyć, że działając w pełni legalnie będzie musiał dwukrotnie zapłacić podatek, bo miał pecha i handlował z nieuczciwym kontrahentem.

Jak się nie dać okraść?


Jednym z pomysłów jest właśnie split payment. Przepisy weszły w życie w niedzielę i obowiązują wyłącznie w rozliczeniach bezgotówkowych między firmami. Chodzi o to, że kupujący będzie mógł dokonać zapłaty jak dotychczas jednym przelewem obejmującym kwotę netto i podatek VAT. Albo może to zrobić „po nowemu”, czyli w trybie płatności podzielonej, gdzie kwota netto trafi – jak dotąd – na rachunek bieżący sprzedającego, a podatek na jego rachunek VAT. Sprzedający będzie widział pieniądze znajdujące się rachunku VAT, ale będzie mógł nimi zapłacić wyłącznie podatek VAT: albo urzędowi skarbowemu albo swojemu dostawcy. Zniknie możliwość wykorzystania tych pieniędzy do innych celów.

Plusy i minusy, czyli suma zmartwień.


Każdej firmie, która zdecyduje się za zapłatę w trybie płatności podzielonej, zniknie jedno zmartwienie: nie będzie solidarnie odpowiadała za oszustwa podatkowe swoich kontrahentów (obowiązuje to tylko w zakresie tych płatności, które zostaną przesłane nowym sposobem). Wydaje się, że to bardzo poważna zachęta do skorzystania z tej opcji.

Pojawiają się jednak minusy, których dotąd nie było. W ramach split payment nie będzie można zapłacić jednym przelewem za wiele faktur. W przypadku firm, które dotychczas tak postępowały, uwolnienie się od odpowiedzialności za kontrahenta będzie więc miało swoją cenę: trzeba będzie wysłać więcej przelewów, a więc zapłacić więcej bankom. Niby wydatek nieduży, ale denerwujący…

Denerwujące będzie też to, że środki na rachunku VAT, nie będą – jak dotąd - w pełnej dyspozycji jego posiadacza. Bez kłopotu będzie nimi można zapłacić jedynie podatek VAT. To już wywołuje dyskusję o wpływie split payment na płynność (mój artykuł w tej sprawie TUTAJ) i deklarowaną niechęć części przedsiębiorców do tego rozwiązania. Z całą jednak pewnością, jeśli firma otrzyma pieniądze na rachunek VAT, to sama będzie musiała włączyć się w nowy sposób rozliczeń, bo przecież nie pozwoli na to, aby pieniądze będą leżały bezużytecznie na niedostępnym rachunku.

Kto to wymyślił?


Split payment jest rozwiązaniem zalecanym przez Komisję Europejską jako jedno z rozwiązań doszczelniających system poboru podatku VAT, który jest największym źródłem dochodów wszystkich państw Unii Europejskiej.

Jego wprowadzenie to indywidualna sprawa poszczególnych krajów. W różnych formach system ten obowiązuje już w Czechach, Turcji i we Włoszech. W porównaniu do tamtych rozwiązań, nasze jest wprowadzone z największym zakresie, ale tez w sposób zdecydowanie najmniej uciążliwy dla przedsiębiorców.

Kto zapłacił za nowy system?


Przede wszystkim banki, które musiały zbudować systemy rozliczające płatności podzielone. To ogromne inwestycje w IT, które musiały być zrealizowane, nawet gdyby wszyscy klienci deklarowali, że nie zamierzają korzystać z nowych możliwości. W bankowości dotychczas istniał system rozliczania płatności; teraz są dwa. To kosztuje…

Banki musiały też otworzyć bezpłatnie rachunki VAT wszystkim swoim klientom i wpiąć je w swoje systemy. To duża operacja organizacyjna, także związana ze sporymi wydatkami.

Korekty systemów informatycznych musiały też być przeprowadzone w systemach finansowo-księgowych tych firm, które mają zautomatyzowane procesy księgowań – to dotyczy generalnie średnich i dużych firm. Wydatki z pewnością były mniejsze niż w przypadku banków, ale też znaczące dla ich budżetów.

Co dalej?


Trzeba będzie obserwować, jakie skutki przyniesie split payment. Dla budżetu. Dla płynności firm. Dla kosztów prowadzenia ich działalności.

Z pewnością Polska stała się liderem wprowadzenia tej zmiany w Europie, a mówi się, że rząd chce wprowadzić system płatności podzielonych jako obowiązkowy, a nie dobrowolny jak obecnie. Stosowne wnioski do Komisji Europejskiej zostały już wysłane…