Prostym językiem o ekonomii ...

środa, 27 września 2017

046. Ujemne ceny. Ty też je stosujesz.


O ujemnych cenach pisałem tydzień temu. Jeśli ktoś nie wierzy, że występują niech zajrzy TUTAJ . Brzmi to dziwnie, wiem, ale w zasadzie można by się przyzwyczaić. Zwłaszcza do ujemnego oprocentowania zaciągniętego przez siebie kredytu. Ale gdyby chcieć trochę pofilozofować to przykładów na ujemne ceny w życiu codziennym jest o wiele więcej.


Ty też stosujesz ujemne ceny.

Niemożliwe? A jednak. Produkujesz śmieci, które następnie „sprzedajesz” firmie oczyszczającej miasto za ujemną cenę, którą najczęściej nazywamy „opłatą za odbiór odpadów”. Formalnie ma ona wartość dodatnią, bo dotyczy usługi wywozu śmieci. Ale w rzeczywistości wygląda to tak, że wystawiasz kubeł (który jest dla Ciebie problemem) za odbiór którego płacisz, czyli innymi słowy sprzedajesz śmieci po cenie ujemnej.

Jeśli wciąż uważasz, że to przesada, to wyobraź sobie, co się wydarzy, gdy powstanie technologia przetwarzająca śmieci na energię (prace nad takimi technologiami trwają). Wówczas możliwe, że firmy przetwarzające śmieci zaczną za nie płacić. Co to będzie oznaczać? Że producent śmieci (czyli każdy z nas) sprzeda swoje śmieci po cenie dodatniej (będzie więc „normalnie”), albo, że to co dziś nazywamy usługą odbioru śmieci będzie miało cenę ujemną. Ha!

Ujemne wynagrodzenie.

Ono też jest możliwe i to nawet dziś. Oczywiście prawo na to nie pozwala. Zresztą normalnie jest tak, że świadcząc pracę człowiek oczekuje wynagrodzenia, oczywiście dodatniego, które jest ceną za poświęcony czas i wysiłek. Ale to, czy podejmie pracę, nie zależy wyłącznie od wynagrodzenia.

Wyobraź sobie taką sytuację: spotykam grupę dwudziestu chłopaków i proponuję im pracę polegającą na skoszeniu mojego trawnika. Czas pracy dwie godziny. Wynagrodzenie do ustalenia. Ktoś mnie wyśmieje, ktoś zażąda absurdalnie wysokiej zapłaty. Ale z kimś się dogadam na rozsądnych warunkach, bo zadziała „rynek”.

A teraz scena druga. Ta sama grupa, ale trochę inna propozycja pracy. Też na świeżym powietrzu. Ale nie chodzenie za kosiarką tylko podawanie piłki na treningu Bayernu Monachium. Podejrzewam, że chętni będą prawie wszyscy i nikt nie zapyta o wynagrodzenie. Co więcej wiele osób  byłoby skłonnych zapłacić za to, aby móc „popracować” z Robertem Lewandowskim i jego kolegami.

Byłoby to ujemne wynagrodzenie, choć prawdopodobnie księgowi Bayernu znaleźliby jakiś inny tytuł dla takiej transakcji.

Ujemna cena to problem.

Z matematycznego punktu widzenia ujemna cena jest w porządku. Bo liczba to liczba, a liczba ujemna ma te same właściwości co liczba dodatnia. Matematyk będzie rozumował tak: Jeśli kupię coś po minus 10, a sprzedam po minus 4 to zrealizuję zysk plus 6, więc moja działalność gospodarcza jest jak najbardziej „normalna”. Nienormalny będzie wskaźnik rentowności, bo będzie ujemy (dodatni zysk podzielę przez ujemne przychody ze sprzedaży), ale do tego będzie można się przyzwyczaić i nauczyć poprawnego interpretowania.

Świat jednak unika ujemnych cen, bo ujemna cena to problem. Nie tylko interpretacyjny (faktycznie ujemna cena wygląda dziwnie), ale też problem księgowy, podatkowy i prawny. W sieci znalazłem opinię, że złożenie w przetargu publicznym w Polsce oferty zawierającą cenę ujemną czyni tę ofertę nieważną.

Jeszcze ciekawiej robi się przy próbie zastosowania ujemnego oprocentowania od środków złożonych w polskim banku. Nie, żebym o tym marzył, ale na świecie to się zdarza. W Polsce to niemożliwe z dwóch powodów. Po pierwsze pieniądze zgromadzone na rachunkach bankowych do równowartości 100.000 euro podlegają ochronie w całości i tym samym nie jest dopuszczalne, aby w wyniku np. naliczenia odsetek oddać klientowi mniej niż wpłacił. Po drugie polski Kodeks Cywilny mówi, że odsetki od środków stanowią „pożytek deponenta”, a ten ujemny być nie może. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby bank przyjął depozyt oprocentowany 0% i jednocześnie pobrał prowizję za otwarcie lub prowadzenie rachunku depozytowego.

Więc póki co, tam gdzie się da ujemną cenę zastępuje się ceną dodatnią nazywając transakcję trochę inaczej.

Mimo wszystko, warto dopuścić myśl, że odpowiednio wysoka podaż albo zjawiska psychologiczne mogą doprowadzić do wystąpienia ceny ujemnej. Taka prawda.

środa, 20 września 2017

045. Czy cena może być ujemna?

Możliwe, że myśl, jakoby cena mogła być ujemna, wydaje Ci się absurdalna. Dla pewności wchodzisz do sklepu, rozglądasz się i ceny, które widzisz są jak zwykle dodatnie, a nawet tym bardziej dodatnie im bardziej ekskluzywny sklep odwiedzasz. Cena dodatnia jest więc niejako naturalna, prawda?

Wprawdzie widujesz ogłoszenia typu „oddam darmo”, ale to nie zmienia obrazu, bo wiadomo, że  one nie tworzą „prawdziwego rynku”. W ich przypadku sprzedający kieruje się nie tylko własną korzyścią, chce pomóc innym, podzielić się tym, co ma. To nie jest tylko ekonomia…

Ale z drugiej strony… Cena jest wypadkową gry rynkowej: wielkości podaży i popytu. Więc czy może się zdarzyć, że sprzedający będzie tak bardzo chciał sprzedać, że cena będzie wynosić zero, albo nawet spadnie poniżej zera?

Wszystkich, którzy uważają, że to rozważania skrajnie teoretyczne, a nawet filozoficzne, pragnę poinformować, że ujemna cena jest możliwa i zdarza się w rzeczywistości.

Ujemne ceny gazu ziemnego.

3 października 2006 uruchomiono nowy gazociąg przesyłający gaz ziemny z Norwegii do Wielkiej Brytanii. Tego dnia brytyjskie magazyny gazu były wypełnione w 100%. Pojawiła się dodatkowa podaż gazu, która na krótko, ale jednak wywołała spadek hurtowej ceny gazu do poziomu minus 5 pensów za metr sześcienny. Sprawa ta jest na tyle głośna, że nawet można poczytać o niej w Wikipedii, choć pełniejsze artykuły dostępne są wyłącznie w języku angielskim. Sytuację zauważyły agencje przekazujące komunikaty rynkowe. Przykład poniżej.

"Gas prices fell to minus 5p a therm earlier today, according to Bloomberg, as the market was flooded with gas for delivery today. However, the price recovered to 3p a therm at lunchtime." [Komunikat rynkowy portalu telegraph.co.uk z 3 października 2006 roku]  

Ujemne ceny energii elektrycznej.

8 maja 2015 roku hurtowa cena energii w Niemczech wyniosła minus 152,52 EUR za MWh i to jest chyba niepobity rekord „niskiej” ceny. Tego dnia w Niemczech zużyto 57,87 GW energii, przy czym ze źródeł odnawialnych pokryto 54,83 GW (prawie 95%). Za nadpodaż odpowiadają pośrednio elektrownie konwencjonalne i jądrowe, które produkowały „prawie jak zwykle”, chociaż drożej niż elektrownie wiatrowe i wodne (nie jest łatwo wyłączyć blok energetyczny w elektrowni, mimo że ta energia nie była potrzebna).

To wcale nie był incydent. Ujemne ceny energii elektrycznej w Niemczech od lat zdarzają się też pod koniec roku kalendarzowego, gdy wiele zakładów przemysłowych jest zamkniętych na czas przerwy świąteczno-noworocznej. Jeżeli dodatkowo występują umiarkowane temperatury zewnętrzne a dni są wietrzne i słoneczne to wytwórcy energii odnawialnej są w stanie zaspokoić prawie cały popyt na energię. W efekcie pojawiają się ujemne ceny za MWh, które w ostatnich latach wynosiły minus 56,87 EURO (XII 2012), minus 16 EURO (XII 2014) i minus 10,95 EURO (XII 2016).

Ujemne ceny energii to nie tylko niemiecka specjalność. W amerykańskim stanie Teksas zjawisko ujemnych cen energii elektrycznej w roku 2008 wystąpiło w 63% dniach (tam ceny są notowane w systemie ciągłym, więc w 230 dniach choć przez chwilę obowiązywała ujemna cena), a jej wartość minimalna wyniosła minus 30 dolarów za MWh.

Póki co ujemną cenę energii nie mogli się jednak cieszyć odbiorcy indywidualni. Pomiędzy ceną hurtową a ceną dla odbiorcy końcowego występują bowiem opłaty dystrybucyjne i podatki, na tyle wysokie, że jak dotąd gwarantowały wartość dodatnią ceny energii.

Ujemne ceny pieniądza.

Do ujemnych stóp procentowych zdążyliśmy się już przyzwyczaić. A przecież stopa procentowa to nic innego jak cena za pieniądz.

Na początku roku 2012 rząd Niemiec sprzedał półroczne obligacje o łącznej wartości 3,9 miliarda EURO, oprocentowane średnio minus 0,0122% rocznie. Udało się to osiągnąć, dzięki temu, że popyt na niemieckie papiery niemal dwukrotnie przewyższał podaż. W tym przypadku inwestorzy tak bardzo chcieli mieć niemieckie papiery wartościowe, że zgadzali się, że odzyskają mniej niż zainwestowali.

Pół roku później, w lipcu 2012 roku Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej wyemitował obligacje o wartości 1,5 miliarda EURO o oprocentowaniu minus 0,0113% w skali roku. Chętnych było więcej niż obligacji: oficjalnie podano, że Fundusz otrzymał oferty na łączną wartość 4,4 miliarda EURO.

Przypadków tego typu jest o wiele więcej. Warto nadmienić, że w kwietniu 2015 roku Polska sprzedała trzyletnie obligacje denominowane we franku szwajcarskim oprocentowane minus 0,213% w skali roku. I choć wartość transakcji była niewielka, to jednak faktem jest, że Polska dołączyła do grona krajów, którym trzeba zapłacić, jeśli chce się im udzielić pożyczki.

Dzieje się tak dlatego, że inwestorzy mają zbyt wiele pieniędzy do ulokowania i tak bardzo chcą kupić bezpieczne papiery wartościowe, że zgadzają się, że poniosą na nich stratę. Szaleństwo? Niekoniecznie, bo to tylko część ich strategii inwestycyjnej. Tego typu podmioty inwestują ogromna kwoty zarówno w ryzykowne obligacje o wysokim oprocentowaniu (emitowane np. przez kraje azjatyckie), jak i skrajnie bezpieczne obligacje, w przypadku których dopuszczają ujemną rentowność.

Jeszcze bardziej znana jest sytuacja na rynku międzybankowym. Wczoraj, czyli 19 września 2017 roku LIBOR dla jednomiesięcznych depozytów we franku szwajcarskim wynosił minus 0,785%, w jenie japońskim minus 0,0456%, a w EURO minus 0,4036%, a ujemne stopy LIBOR dla tych walut utrzymują się od dłuższego czasu. Stopy LIBOR są powszechnie stosowane do kalkulacji oprocentowania kredytów udzielanych przez banki. A zatem ujemny charakter tej ceny ma już wpływ na przeciętnego Kowalskiego. Co więcej kolejne decyzje Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów wobec poszczególnych polskich banków (na ten moment decyzji takich jest osiem) pozbawiają złudzeń: zdaniem tego urzędu oprocentowanie kredytu powinno być ujemne, jeśli suma ujemnego LIBOR-u i dodatniej marży pozostaje liczbą ujemną.

Cena kredytu może więc być ujemna. A to oznacza, że ujemna cena może się Tobie przydarzyć. Ciekawe, co ?

środa, 13 września 2017

044. Urynkowienie cen w prakryce. Rok 1989.

Dwa tygodnie temu na bazie wykresu równowagi rynkowej przedstawiłem mechanizm zniszczenia gospodarki rynkowej. W historii świata mechanizm ten przetestowano wielokrotnie i choć zawsze kończyło się to kryzysem gospodarczym to nie można wykluczyć, że w przyszłości podobne próby będą powtarzane. Ekonomia nie służy jednak temu, aby niszczyć wolny rynek, lecz wręcz przeciwnie: ma ostrzegać, aby tego nie robić.

Prawdziwym wyzwaniem ekonomicznym jest natomiast przywrócenie praw rynkowych, jeśli z jakiegoś powodu nie obowiązują. Polska przeszła przez taki proces niecałe trzydzieści lat temu i warto to sobie przypomnieć.

Przywrócenie gospodarki rynkowej. Teoria.

Sytuacją wyjściową jest obowiązywanie ceny urzędowej, niższej niż cena równowagi. W efekcie na rynku występuje wysoki popyt i niska podaż, więc na rynku występuje niedobór towaru. Władze starają się za wszelką cenę utrzymać tę sytuację ograniczając popyt (np. wprowadzając reglamentację towarów) i zwiększyć podaż (naciski na kontrolowanych przez siebie dostawców i producentów). Ciekawie zaczyna się dopiero, gdy władza się poddaje, czyli postanawia przywrócić równowagę rynkową.

Na wykresie wygląda to bardzo prosto. Znika cena urzędowa, więc zaczyna działać niewidzialna ręka rynku. Cena rośnie do poziomu mniej więcej ceny równowagi, rosnącej cenie odpowiada wzrost podaży i spadek popytu. Rynek się stabilizuje.

Nawet ekonomiczny laik w tym momencie zauważy, że tak proste to być nie może. I nie jest! Po pierwsze, żeby zadziałała owa „niewidzialna ręka” rynek musi choć częściowo mieć charakter rynku konkurencyjnego. W takiej sytuacji kluczowym parametrem jest liczba dostawców. I wcale nie jest to takie oczywiste, bo po wielu latach gospodarki nierynkowej tych dostawców zbyt wielu nie ma, a ci, co są działają na ogół w uzależnieniu od państwa, przez co z natury są mało konkurencyjni. Pierwszym warunkiem urynkowienia gospodarki jest więc wykreowanie chęci prowadzenia działalności gospodarczej przez jak najwięcej podmiotów.

Ale to nie wszystko. Pisząc o prawach podaży i popytu zwracałem uwagę, że prawa te działają przy założeniu, że wszystkie inne czynniki pozostają niezmienne. A w rzeczywistości gospodarka to nie tylko podaż, popyt i cena. To także pieniądz i jego wartość nabywcza, a te są prawdziwym wyzwaniem dla reformatorów gospodarki i sprawiają, że przejście do gospodarki rynkowej jest faktycznie bardzo trudnym procesem.

Uwolnienie cen w roku 1989.

Pod koniec lat osiemdziesiątych w Polsce ucieleśniły się wszystkie możliwe słabości gospodarki centralnie sterowanej. Deficyt towarów na rynku wynikał nie tylko z obowiązywania cen urzędowych, ale także z zacofania technologicznego producentów (w zdecydowanej większości państwowych firm). Gospodarka socjalistyczna po prostu bankrutowała i konieczność zmian stała się oczywista nawet dla władz państwowych.

W grudniu 1988 roku uchwalono Ustawę o działalności gospodarczej, która de facto proklamowała wolność gospodarczą w Polsce. Formalnie mieliśmy socjalizm, rząd był wciąż PZPR-owski a ustawa zrównywała prawa firm prywatnych i podmiotów państwowych czy spółdzielczych i to była prawdziwa nowość w rzeczywistości gospodarczej. Co więcej kluczową jej myślą było „co nie jest zabronione, jest dozwolone”. Wprawdzie po czterdziestu pięciu latach socjalizmu ludziom wciąż trudno było zaufać władzy, ale poszedł jednak sygnał o „braniu spraw w swoje ręce”, w międzyczasie dokonywały się zmiany polityczne, więc w ciągu roku założono 600 tysięcy indywidualnych działalności gospodarczych, co było rzeczą niewyobrażalną w latach wcześniejszych.

Ta nowa aktywność gospodarcza Polaków stała się wręcz legendarna i choć miała mocno przaśny charakter (np. handel z łóżek polowych, "prywatny" import ze sklepów Berlina Zachodniego i Wiednia) to w pewnym sensie zapewniła wzrost liczby i zwiększenie zróżnicowania dostawców na rynku. To pozwoliło faktycznie na uwolnienie cen.

Samo uwolnienie cen nastąpiło 1 sierpnia 1989 roku. Tego dnia przestały obowiązywać ceny urzędowe dla większości produktów żywnościowych (pozostawiono je dla chleba i nabiału). Zniesiono też reglamentację towarów, czyli kartki żywnościowe, obowiązujące w Polsce nieprzerwanie od roku 1976 (cukier). Zgodnie z teorią efektem urynkowienia cen był ich natychmiastowy wzrost, co oczywiście zmniejszało możliwości nabywcze społeczeństwa.

Co byś zrobił, gdyby w nocy ceny wzrosły o kilkadziesiąt procent? Nazajutrz udałbyś się do szefa po podwyżkę. W roku 1989 dodatkowo obowiązywał mechanizm indeksacji płac, gwarantujący zwiększanie płac o wskaźnik wzrostu cen. Gospodarka państwa znalazła się niejako w pułapce: wzrost cen wywoływał wzrost płac, a to prowadziło do dalszego wzrostu cen. Efektem była hiperinflacja.

Plan Balcerowicza.

Mechanizm wiążący wzrost pensji ze wzrostem cen trzeba było przeciąć i stało się to w ramach pakietu dziesięciu ustaw uchwalonych w grudniu 1989 roku i znanych jako Plan Balcerowicza. Ich celem nadrzędnym było ograniczenie inflacji, a jednym z zastosowanych narzędzi była ścisła kontrola wynagrodzeń (firmy płaciły wysoki podatek w przypadku zwiększenia wynagrodzeń powyżej określonego wskaźnika). Wszystko odbyło się w sytuacji uwolnionych już cen żywności oraz drastycznych (rzędu 250-400%) podwyżek cen węgla, gazu i elektryczności, jakie nastąpiły 1 stycznia 1990. To oczywiście nie przysparzało popularności profesorowi Balcerowiczowi, któremu zarzucano, że naprawia gospodarkę kosztem społeczeństwa.

Do dziś trwają spory, czy można było to przeprowadzić inaczej. Nie jestem zwolennikiem prowadzenia debat na ten temat. Wydaje mi się, że kosztów społecznych nie dało się uniknąć, a czy można je było zmniejszyć - tego naprawdę nie wiem.

Ewidentnie jednak widać, jak łatwo jest zepsuć gospodarkę rynkową i jakim trudnym procesem jest jej przywrócenie do życia.

Bibiografia:

środa, 6 września 2017

043. Afera mięsna.

Afera mięsna jest chyba najbardziej znaną aferą gospodarczą czasów PRL. Choćby z tego powodu, że zakończyła się wykonanym wyrokiem śmierci dla jednego z oskarżonych. Ponadto orzeczono cztery dożywocia, wiele kar więzienia rzędu 9-12 lat, wysokich grzywien i kar przepadku mienia.

Afera ma wiele wątków, które do dziś są obiektem zainteresowania dziennikarzy, prawników i historyków. Zainteresowanych odsyłam do załączonej bibliografii. Ja skupiam się wyłącznie na związku tej afery z sytuacją na rynku mięsa w Polsce na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, choć – co trzeba wyraźnie podkreślić – sytuacja ta w żaden sposób nie może usprawiedliwić organizatorów tego procederu.

Rynek braku mięsa.

Lata pięćdziesiąte to czasy gospodarki centralnie planowanej z ogromnym wpływem reżimu politycznego. Władze decydowały o cenach towarów w sklepach i to samo w sobie wyłączało prawa rynkowe, ale także decydowały o tym, kto ma produkować, preferując przy tym sektor społeczny i wymuszając na wsi kolektywizację rolnictwa. Z punktu widzenia ekonomii było to działanie nieracjonalne: władze zdawały się nie dostrzegać, że efektywność gospodarstw skolektywizowanych była niższa niż gospodarstw prywatnych, górę brała polityka, ale jej efektem była niewystarczająca produkcja żywności.

Na rynku obowiązywała więc nierynkowa cena mięsa i jego trwały deficyt, który powiększały jeszcze efekty kolektywizacji. W tej sytuacji w roku 1956 rząd podniósł ceny żywności. Poniekąd było to odwołanie się do praw rynkowych: przy zwiększonej cenie powinien zmaleć popyt. Ale to, co jest naturalne w gospodarce wolnorynkowej, budzi ogromne sprzeciwy społeczne w gospodarce centralnie sterowanej. Protesty robotnicze, które wybuchły po podwyżkach w roku 1956 doprowadziły do zmiany władz i wprowadzenia pewnej odwilży, także w życiu gospodarczym.

Skończono z przymusem kolektywizacji na wsi. Gospodarstwa prywatne przetrwały, ale były niedoinwestowane i niezdolne do natychmiastowego zwiększenia produkcji, a państwo – mimo pewnego otwarcia się na inicjatywy prywatne – nie prowadziło wówczas żadnego programu wspierania prywatnych hodowców.

Deficyt mięsa występował nadal. Konsumpcja rosła, bo ludzie zarabiali coraz lepiej. Produkcja nie nadążała. W październiku 1959 trzeba było ponownie podnieść ceny mięsa. W nowej, poodwiżlowej rzeczywistości władze przy okazji zdecydowały się też na szereg miękkich ruchów, jak promowanie diety bezmięsnej, czy nawet ogłoszenie poniedziałków jako dni bezmięsnych w restauracjach (to nie jest żart!). Efektów nie było.

W takich oto warunkach wykiełkowała warszawska afera mięsna…

Mechanizm afery mięsnej.

Nie ma co udawać: uczestnikom afery chodziło o to, aby zarobić. A okazja była, bo popyt był niezaspokojony. W gospodarce rynkowej powstały by firmy, które ten popyt by zaspokoiły. Ale mieliśmy gospodarkę centralnie sterowaną…

Zaczęło się od walki o dostawy. kierownicy sklepów mięsnych wręczali łapówki, aby załatwić większe dostawy do swoich sklepów. To nawet można ocenić pozytywnie w tym sensie, że zdobywali więcej towaru dla swoich klientów. Generowało to jednak dwa problemy: jak sfinansować łapówki? (sklep był państwowy, a łapówkę wręczał kierownik „prywatnie”) i skąd wziąć mięso? (zwiększenie dostawy do jednego sklepu oznaczało zmniejszenie dostaw do innego).

Rozwiązaniem okazało się mielenie mięsa w sklepie. W materiałach MSW dotyczących tej afery można znaleźć informację, że „Sprzedawcy-malwersanci mielili podroby: płuca, śledziony i wymiona w cenie 4-8 zł za kg, a za mięso mielone żądali 36-40 złotych”. Wedle obowiązujących wówczas przepisów mielenie mięsa było „bezpłatną usługą na rzecz konsumenta”, mielenie na zapas było zakazane a nawet wydrukowano plakaty informujące kupujących o zasadach mielenia mięsa (sic!). Nic to nie dało: mielenie było najlepszy sposób na „zwiększenie” ilości mięsa w obrocie (przy okazji mielono też przeróżne odpady) i finansowanie całego procederu.

Inną zastosowaną metodą była sprzedaż towaru tańszego, jako droższy. "Kiełbasę krakowską (40 zł) sprzedaje się jako szynkową (56 zł), kiełbasę zwyczajną (36 zł) sprzedaje się jako rzeszowską (48 zł)". To obarczone było ryzykiem wpadki, ale pamiętajmy: rynek nie był zrównoważony, konsument, aby zdobyć deficytowy towar był skłonny zapłacić cenę bardziej zbliżoną do nieistniejącej ceny równowagi, a na jakość w przypadku deficytu towaru na rynku nikt nie zwraca uwagi.

Niektórzy historycy twierdzą, ze proceder trwał nawet 12 lat. Po jego wykryciu władze wpadły w istny szał i to wcale nie z powodu troski o konsumenta, jak głosiła oficjalna propaganda. Prawdziwym powodem gniewu rządzących było to, że w ramach handlu uspołecznionego zbudowano prywatną maszynę do zarabiania pieniędzy, a budowniczymi okazały się osoby, którym ta sama władza powierzyła kierowanie kontrolowanym przez państwo ubojem mięsa, jego dystrybucją i sprzedażą w placówkach handlowych.

Stąd medialny spektakl w trakcie procesu i drakońskie kary dla oskarżonych. Sam Władysław Gomułka jako winnych sytuacji na rynku mięsa wskazał „spekulantów i nieprawidłowości w handlu mięsem”. Tyle tylko, że to nie była przyczyna, lecz efekt sytuacji rynkowej i tego, że ktoś na tej sytuacji chciał zarobić.

Gdyby działał rynek...

Afera mięsna mogłaby się zdarzyć, ale nie w takiej skali. Przede wszystkim żaden kierownik sklepu nie wręczałby łapówek, aby otrzymać towar. Tym samym nie byłoby potrzeby budowania funduszu na łapówki dla dostawców.

Mogłoby się oczywiście zdarzyć, że ktoś sprzedawałby gorszy towar, jako lepszy i droższy, ale ta praktyka sprawiłaby, że straciłby klientów. Klienci zorientowaliby się, że jakość towaru nie odpowiada cenie, że w innych sklepach za tę samą cenę mogą otrzymać lepszy towar i zrezygnowaliby z zakupów w sklepie, w którym oferowany towar jest podejrzany.

Mogłoby się też zdarzyć (i pewnie zdarza się także współcześnie), że na obrzeżu działalności przedsiębiorstwa jego pracownicy robią własne interesy, wykorzystując cudzą infrastrukturę. I tu rynek już nie pomoże, bo wolny rynek - choć jest wielką wartością - nie rozwiązuje wszystkich problemów świata.

Bibliografia:

Jak pisałem afera mięsna miała wiele wątków, więc zainteresowanych odsyłam do artykułów, które szczegółowo opisują tę sprawę: