Prostym językiem o ekonomii ...

środa, 28 lutego 2018

068. Co robili bankierzy w Świątyni Jerozolimskiej?


W najbliższą niedzielę, 4 marca 2018 roku, w kościołach katolickich będzie można usłyszeć fragment Ewangelii św. Jana o tym, jak Jezus wyrzucił ze świątyni jerozolimskiej handlarzy i bankierów. Obecność w świątyni handlarzy wołów, baranków i gołębi nie dziwi. Zwierzęta te były wszak składane w ofierze i trzeba było je skądś wziąć. Ale co w świątyni robili bankierzy? To pytanie jest o tyle zasadne, że we współczesnych świątyniach zdarza się spotykać punkty sprzedaży (choćby czasopism religijnych), ale raczej nie zdarza się, aby na terenie kościoła znajdowała się placówka bankowa, czy choćby bankomat.

O co więc chodziło z tymi bankierami?
Zbliżała się pora Paschy żydowskiej i Jezus przybył do Jerozolimy. W świątyni zastał siedzących za stołami bankierów oraz tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie. Wówczas, sporządziwszy sobie bicz ze sznurów, powypędzał wszystkich ze świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły powywracał. Do tych zaś, którzy sprzedawali gołębie, rzekł: «Zabierzcie to stąd i z domu mego Ojca nie róbcie targowiska!»

Świątynia w Jerozolimie.

Świątynia Jerozolimska, o której mowa w przytoczonym fragmencie Ewangelii, została oddana do użytku ok. 20 roku przed naszą erą. Została wybudowana przez Heroda Wielkiego, znanego w naszych czasach przede wszystkim z rzezi niewiniątek. Poza tym dramatycznym wydarzeniem Herod Wielki miał ogromne zamiłowanie do wielkich projektów i jednym z nich było właśnie wybudowanie świątyni w Jerozolimie. Herod zbudował ją z typowym dla siebie rozmachem, wywołując powszechny podziw zarówno z powodów historycznych (powstała świątynia nawiązująca do legendarnej świątyni króla Salomona), jak i architektonicznych (w Talmudzie można znaleźć zdanie „Ten, kto nigdy nie widział świątyni Heroda, nigdy w swym życiu nie widział wspaniałej budowli”). Ewidentnie więc Świątynia robiła wrażenie.

W czasach Chrystusa świątynia była niezwykle sławna, ale jeszcze stosukowo młoda, co tylko umacniało jej popularność jako miejsca pielgrzymkowego. Tym bardziej, że zgodnie z żydowskimi przepisami każdy mężczyzna raz w roku miał obowiązek udać się do Świątyni Jerozolimskiej i złożyć ofiarę.

Kto pielgrzymował do Jerozolimy?

Oczywiście wyznawcy Jahwe. Sęk w tym, że tylko pewna część Żydów zamieszkiwała tereny Palestyny, a ci akurat byli raczej ubodzy. Palestyna za czasów Chrystusa była rejonem biednym o bardzo wysokim bezrobociu. Nawiasem mówiąc właśnie zakończenie budowy Świątyni było jednym z powodów poważnego kryzysu ekonomicznego. Przez wiele lat Herod dawał zatrudnienie tysiącom żydowskich robotników i to się nagle skończyło. Nie można więc było specjalnie liczyć na hojność palestyńskich pielgrzymów, którzy na co dzień z trudem wiązali koniec z końcem.

Do Jerozolimy przybywali także Żydzi spoza Palestyny zamieszkujący wszystkie krainy ówczesnego świata antycznego. Tych dla odmiany charakteryzowało bogactwo. Sama podróż była kosztowna, więc wybierali się w nią bardziej zamożni. A posługiwali się oczywiście monetami krajów, z których pochodzili. I tu rodzi się uzasadnienie dla obsługi finansowej pielgrzymów spotęgowanej dodatkowo przez żydowskie przepisy religijne.

Pieniądze w czasach Jezusa.

Współczesnemu człowiekowi wyda się to dziwne, ale jedyną monetą urzędową, jaką można było opłacić podatek świątynny, była moneta żydowska. Wynikało to z biblijnego zakazu umieszczania gdziekolwiek wizerunków ludzi i zwierząt. Nie można więc było wpłacić do skarbca świątyni monety, na której uwidoczniony byłby człowiek albo zwierzę, a to było standardem monet pogańskich, które absolutnie dominowały w ówczesnych rozliczeniach finansowych.

Za czasów Chrystusa Palestyna znajdowała się pod okupacją Rzymian, którzy narzucili Żydom własny system monetarny. Jego wizytówką był denar, którym opłacano rzymski podatek pogłówny. Denar nie nadawał się jednak do płatności na rzecz świątyni z powodu występującego nań wizerunku Cezara. Wiemy to choćby z ewangelicznej sceny w której Żydzi pytali Jezusa o rzymskie podatki.
Żydzi mieli prawo bicia własnych monet, ale pod ścisłą kontrolą władz rzymskich. Uprawnienie to dotyczyło jedynie drobnych monet z brązu i było przejawem politycznej i ekonomicznej mądrości Rzymian. Monety srebrne Rzymianie transportowali z Rzymu albo samodzielnie bili na miejscu. Monety brązowe, które nie miały znaczenia dla polityki pieniężnej państwa, pozwolono bić Żydom i projektować je według ich uznania. Dzięki temu mieszkańcy Palestyny mieli dostęp do monet o niewielkiej wartości, które wystarczały dla większości lokalnych rozliczeń handlowych. A że tłoczono na nich głównie motywy roślinne, monety te były akceptowane przez władze świątynne.

W obiegu powszechnie występowały też greckie drachmy, fenickie miny (zauważmy, że są to monety, o których mowa w Nowym Testamencie) i tyreńskie zuzimy. Ich obecność w Palestynie wynikała z aktywności handlowej Greków i Fenicjan oraz położenia geograficznego kraju, ale dla Żydów miały tę samą wadę, co rzymskie denary: umieszczono na nich niedozwolone wizerunki.

Bankierzy Świątyni Jerozolimskiej.

Stoły bankierskie były więc rodzajem kantorów, w których można było wymienić monety niedozwolone na te, którymi można było się posługiwać w Świątyni. Wszystko to oczywiście wygląda trochę dziwnie. Moneta była niewłaściwa w kasie świątynnej albo u sprzedawcy zwierząt ofiarnych, ale po sąsiedzku – u bankiera – wszystko z nią było w porządku. Ale takie to były czasy…

Pamiętajmy, że przy wymianie należało nie tylko orientować się co do miejsca pochodzenia monety, ale też ocenić jej wartość. A to nie było tak proste jak w dzisiejszych czasach. Nie było kursów walutowych, wzorców pieniądza i urządzeń wykrywających fałszywki. Poszczególne serie tych samych monet mogły różnić się zawartością metali szlachetnych. Co więcej stosunkowo często zdarzało się odpiłowywanie krańców monet kruszcowych. Działalność bankierów była więc z jednej strony potrzebna, a nawet do pewnego stopnia szanowana. Jak pisze Henri Daniel-Rops: "właściciele kantorów mieli opinię ludzi przezornych i ostrożnych, doskonale znających się na interesach."

"Bądźcie roztropni jak ci, co wymieniają monety, którzy potrafią sprawdzić wartość każdego pieniądza i odróżnić fałszywy od dobrego". Klemens Aleksandryjski "Stromata I"

Niewątpliwie działalność ta przynosiła im ogromne zyski. Dla bankierów okres tuż przed Świętem Paschy, gdy do Jerozolimy przybywały szczególnie wielkie tłumy, był jak żniwa. Dlatego zapewne bezpardonowo walczyli o klientów. Robiąc to w przededniu najważniejszego święta w roku i w obrębie Świątyni Jerozolimskiej musieli po prostu przesadzić. I to tak wzburzyło Jezusa, że ich z niej wygonił.

Bank w świątyni - normalka w starożytności.

Działalność bankowa w świątyniach - tak zaskakująca dla nas - dla starożytnych nie była niczym dziwnym. Świadczy o tym choćby reakcja żydowskich kapłanów: oni żądają wyjaśnień od Jezusa, w ogóle nie zwracając uwagę na niestosowność zachowań kupców i bankierów.
Można by oczywiście snuć przypuszczenia, że kapłani mieli udział w zyskach z transakcji handlowych przeprowadzanych w świątyni. To całkiem możliwe, choć nigdzie nie znalazłem wzmianki na ten temat. Natomiast z całą pewnością podobne kantory wymiany walut działały powszechnie w starożytnych świątyniach. Pisze o tym Piotr Niczyporuk w swojej pracy "Bankierzy i operacje bankierskie w starożytnym Rzymie" w rozdziale poświęconym miejscom prowadzenia działalności bankowej. Jeżeli więc usługi finansowe prowadzone były w świątyniach poświęconym rzymskim bogom, to musiały się też sprawdzać w Świątyni Jerozolimskiej. W obu przypadkach skoro był popyt, pojawiła się i podaż.



Bibliografia:
Henri Daniel-Rops "Życie codzienne w Palestynie w czasach Jezusa".
Piotr Niczyporuk "Bankierzy i operacje bankierskie w starożytnym Rzymie".

U góry zamieściłem reprodukcję obrazu El Greco "Wyrzucenie kupców ze świątyni". Oryginał znajduje się w National Gallery w Londynie.
W sekcji "Pieniądze w czasach Jezusa" przedstawiłem kolejno od góry (źródło wikipedia.org):
  • żydowską monetę pół szeklową, bitą w latach 66-70 n.e.
  • rzymskiego denara Oktawiana Augusta, bitego w latach 27 p.n.e. - 14 n.e.
  • srebrną grecką drachmę, bitą w latach 130-125 p.n.e.

środa, 21 lutego 2018

067. Czy Zbigniew Herbert przewidział bitcoina?

Lubię Herberta! Lubię jego styl. Jestem pod wielkim wrażeniem „Barbarzyńcy w ogrodzie” i uważam, że nikt lepiej od niego nie potrafi opowiadać o pięknie krajów śródziemnomorskich. Nie miałem jednak pojęcia, że Zbigniew Herbert zajmował się także historią ekonomii. A to odkryłem przygotowując artykuł o bitcoinie, a w zasadzie o tulipomanii.
Nie jestem pierwszym, który dostrzegł związki pomiędzy bitcoinem a tulipomianią. Ale chyba jako pierwszy zastanawiam się, czy Zbigniew Herbert przewidział bitcoina. Bo w jego eseju zatytułowanym „Tulipanów gorzki zapach” znaleźć można wiele zdań pasujących do tej - tak popularnej obecnie - kryptowaluty. Przynajmniej moim zdaniem. Zobaczmy więc, co pisze Herbert - wprawdzie o tulipomanii – z tym, że ja natrętnie będę to odnosił to bitcoina

„Wybiła godzina wielkiej spekulacji”.
Od kilku miesięcy nie ma dnia, aby nie przeczytać czegoś nowego o bitcoinie. O tym, ile można by mieć dziś pieniędzy, gdyby zaufać bitcoinowi w przeszłości. O tym, ile kosztuje dziś i ile będzie kosztował w przyszłości. O fortunach, które dzięki niemu już powstały, i które dopiero powstać mogą.

To jest czysta spekulacja, bo za bitcoinem nie stoi żadna faktyczna wartość. Cebulka siedemnastowiecznego tulipana miała jednak swoje znacznie realne. Zasadzona mogła obdarować właściciela pięknym kwiatem. Przynajmniej tym. Za bitcoinem nic nie stoi i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Bitcoin jest wart dokładnie tyle, ile inni są w stanie za niego zapłacić. To spekulacja w najczystszej postaci. Dzięki internetowi dostępna dla każdego…
„Mamy dziwne upodobanie do przedstawiania szaleństw w przybytkach rozsądku.”
Rozsądek mówi więc, że bitcoin jest niczym. I ten sam rozsądek mówi, że jest wręcz przeciwnie. Wszak liczba bitcoinów jest ograniczona. I choć bitcoinowe kopalnie pracują pełną parą, to coraz trudniej jest wykopać nowego. A nawet jeśli się to komuś uda, to koszt jest coraz większy. Pierwotna podaż jest więc mocno ograniczona i obarczona rosnącymi kosztami.

Jest jeszcze podaż wtórna. Teoretycznie każdy, kto dziś posiada bitcoina mógłby chcieć go sprzedać. Ale dlaczego miałby to zrobić? Żeby zrealizować zysk? Ale wówczas nie będzie uczestnikiem przyszłych zysków. Bo przecież popyt nie będzie malał. Dlaczego miałby maleć? Skoro świat dopiero odkrywa bitcoina. I jeszcze nie wszyscy go mają. I tak wielu chce się przyłączyć do udziału w jego sukcesie…

I technologia. Blocchain. Tak zaawansowana, że mało kto ją rozumie. Robi jednak wrażenie, gdy kolejne firmy, banki i rządy mówią, że rozpoczynają pracę nad jej zastosowaniami. Skoro technologia stojąca za bitcoinem jest tak zaawansowana, to może on ma jednak swoją wartość...

„Ceny rosły i liczono, że będą rosły w nieskończoność, bowiem taka jest logika manii”.
Jeśli podaż jest ograniczona, a popyt nie, to ceny muszą rosnąć. Tak jak napisał Herbert - do nieskończoności. Aż dziw bierze, jak mocno w klasycznej ekonomii osadzony jest ten wniosek. O ile założenia są prawdziwe…

Jeśli do wyścigu o bitcoina przystąpią rządy państw – a o tym się pisze tu i ówdzie sugerując konieczność utrzymywania części państwowych rezerw walutowych w kryptowalutach – to nieskończenie wysoka cena bitcoina, a przynajmniej dużo wyższa niż dziś, naprawdę jest wyobrażalna. Czy to nie jest logiczne? A może to już mania?
„Ponieważ cały proceder był nieoficjalny, co więcej miał charakter gry zakazanej, właśnie dlatego stawał się coraz bardziej pociągający i zdobywał coraz to nowych adeptów.”
Smaczku dodaje fakt, że bitcoin powstał niezależnie od rządów, banków centralnych i wielkich tego świata. Wielu uważa, że to właśnie świadczy o jego wielkości. I gwarantuje jego przyszłość.
Słychać też głosy, że państwa chcą go zakazać, lub przynajmniej kontrolować jego obrót. A więc posiadając go, dotykamy owej – jak pisze Herbert - „gry zakazanej”, więc nie jest dziwne, że jest coraz bardziej pociągający. I koło się zamyka, bo to napędza popyt…

Jest jeszcze coś. Służby specjalne, które jakoby wykorzystują bitcoina do swoich rozliczeń. Mafie do prania brudnych pieniędzy. Kolejne powody, aby uznać bitcoina za rodzaj cyfrowego narkotyku póki co dostępnego nielicznym...


„Dlatego nie można postawić wielkiej kropki po dacie 1637 i uznać sprawę za definitywnie zakończoną. Nie jest rzeczą prostą wymazać ją z pamięci i zaliczyć do niepojętych dziwactw przeszłości. Jeśli tulipomania była rodzajem psychicznej epidemii – a tak ośmielamy się sądzić – istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że któregoś dnia, w tej czy innej postaci wróci nawiedzi nas znowu.
W jakimś porcie Dalekiego Wschodu wchodzi właśnie na pokład...”
Według Wikipedii „bitcoin jest kryptowalutą, wprowadzoną w 2009 roku przez osobę (lub grupę osób) o pseudonimie Satoshi Nakamoto.” Tożsamość Nakamoto choć rozpalała wyobraźnie wielu, nigdy nie została ujawniona. Niewątpliwie nazwisko to ma charakter dalekowschodni.

Zbigniew Herbert zmarł w roku 1998. O tulipomanii napisał pięć lat przed śmiercią. Czyli szesnaście lat przed pojawieniem się bitcoina.
To robi wrażenie…

„Oto historia jednego z ludzkich szaleństw…”
A może Herbert nie pisał o bitcoinie ani o tulipanach? Może pisał tylko o człowieku?
Tylko?

Wszystkie cytaty pochodzą z eseju Zbigniewa Herberta „Tulipanów gorzki zapach”


wtorek, 13 lutego 2018

066. Słowa - subtelny oręż ekonomii behawioralnej.

„Dylemat więźnia” – to gra, której przebieg studenci ekonomii analizują, niezależnie od tego, czy studiują na Harvardzie czy w Krakowie. Jej scenariusz polega na tym, że dwaj podejrzani są zatrzymani przez policję pod zarzutem popełnienia różnych przestępstw. Bezsprzeczne jest to, że popełnili drobne przestępstwo (policja ma na to dowody). Policja jest też przekonana, że obaj podejrzani uczestniczyli w poważnym przestępstwie, ale dowodów na to nie ma. Jedyne, co można zrobić to przesłuchiwać podejrzanych osobno i liczyć na to, że jeden zadenuncjuje drugiego.

Tytułowy dylemat polega na tym, że obu podejrzanym przedstawia się następujący wybór: jeśli obaj będą milczeć, to każdy z nich zostanie skazany na drobne przestępstwo powiedzmy na rok więzienia. Jeśli jeden z nich doniesie na drugiego, a drugi zachowa milczenie, to kapuś zachowa wolność a ten drugi pójdzie do więzienia na dziesięć lat. Jeśli obaj doniosą na siebie wzajemnie to obaj będą sądzeni za poważniejsze przestępstwa, ale ze względu na współpracę z policją zostaną skazani na pięć lat więzienia.
To ciekawa gra, w której losy jednego gracza w 50% zależą od sposobu gry przeciwnika, który podejmuje decyzje w pełni samodzielnie. Współpracować czy zdradzić – do tego w sumie się to sprowadza. Ale trzeba uwzględnić potencjalną decyzję partnera…

Nazwa ma znaczenie.

Przez lata „Dylemat więźnia” doczekał się wielu modyfikacji, w tym takiej, w której chodzi o pieniądze i można tylko wygrać. Zasady są następujące:
  • Jeśli oba gracze wybiorą opcję „współpraca” – każdy z nich otrzyma po 5 dolarów.
  • Jeśli jeden wybierze „współpracę” a drugi „zdradę” to pierwszy otrzyma 8 dolarów, a drugi 2 dolary.
  • Jeśli obaj wybiorą „zdradę – żaden z nich nie otrzyma ani centa.
W tej wersji gra to pięć decyzji. Można więc zarobić od 0 do 40 dolarów. Wiesz już, jak byś zagrał? To teraz uważaj…

W badaniach prowadzonych na amerykańskich uniwersytetach do gry zaproszono studentów. Połowie z nich powiedziano, że gra nosi tytuł „Wspólnota” a drugiej połowie, że „Wall Street”. Wystarczyło tylko zmienić tytuł gry, aby zaobserwować zmianę zachować graczy. Gdy gra się nazywała „Wspólnota” ponad 2/3 graczy wybierało strategię opartą na współpracy. Współpracę wybierało natomiast ledwie 30% studentów, gdy grę zatytułowano „Wall Street”.
Ciekawe, prawda?
Subtelna zmiana tytułu gry jakże skutecznie podpowiada ludziom, jak należy się zachować…

To samo czy nie to samo?

Niektórzy powiedzą, że w odniesieniu do zarobków zdania „oszczędzę 20%.” i „wydam 80%” mają tę samą wartość logiczną. Dla komputera tak. Ale dla człowieka niekoniecznie.

Przeprowadzono badania, w których połowa respondentów wypowiadała się na temat oszczędzania a druga połowa na temat redukcji swoich wydatków. Wyniki pokazały, że tylko połowa respondentów uważała, że jest w stanie oszczędzić 20% swoich zarobków, podczas, gdy cztery osoby na pięć były przekonane, że mogłyby żyć za 80% swych dochodów.
Przecież mówili o tym samym, prawda? A jednak oceniali to w różny sposób…

Czy zawsze dokonujemy wyboru w ten sam sposób?

Wyobraź sobie, że musisz wybrać spośród dwóch możliwości: tegoroczne spędzisz wakacje nad morzem albo w górach; zatrudnisz pana Adama albo panią Basię; pójdziesz jutro do kina czy do teatru. Jeśli masz dwie opcje, to wybór jednej z nich oznacza automatycznie odrzucenie drugiej, prawda?

Zadanie może być jednak sformułowane albo jako wybór albo jako odrzucenie jednej z opcji. Czy to dla człowieka jakaś różnica? Teoretycznie nie. A jednak badania pokazują, że jest dokładnie na odwrót.
Psychologowie odkryli bowiem, że podejmując decyzję człowiek jest skoncentrowany na jej uzasadnieniu. To logicznie! Oznacza to dokładnie, że jeśli wybiera, to skupia się na uzasadnieniu, dlaczego wybrał. A jeśli odrzuca to na jest skoncentrowany na powodach odrzucenia. Są to odpowiednio plusy opcji wybranej i minusy opcji odrzuconej. Niby to samo, ale definiując treść problemu (zadania, pytania referendalnego) można albo skierować uwagę osób wybierających na plusy albo na minusy poszczególnych rozwiązań.

Wciąż myślisz, że to bez znaczenia? Przeczą temu doświadczenia przeprowadzone na Uniwersytecie Princeton, w ramach których decydowano któremu z dwojga rodziców przyznać prawo do opieki nad dzieckiem. Jednego z rodziców przedstawiono jako osobę mającą w kontekście powierzenia mu dziecka zarówno wyraźne plusy, jak i wyraźne minusy. Drugiego rodzica opisano wyłącznie przy pomocy cech umiarkowanych. Okazało się, że wyrazisty rodzic zdecydowanie wygrywał, jeśli zadanie polegało na wskazaniu komu dziecko powierzyć (decydowały wyraźne plusy kandydatury). Jeżeli uczestnicy doświadczenia mieli zdecydować którą kandydaturę odrzucić, wyrazisty kandydat przepadał z kretesem (pogrążały go wyraźne minusy).

Przyszłość należy do behawiorystów.

Można by rzec „niestety”. Ale prawda jest taka, że wciąż rosnący dorobek ekonomii behawioralnej jest coraz częściej wykorzystywany w kierowaniu kampaniami marketingowymi, zarządzaniu ludźmi, a nawet całymi państwami.

Jak piszą Gilowich i Ross „w ciągu ostatnich trzydziestu lat, psychologowie wielokrotnie wykazali, że każda nawet najmniejsza zmiana sposobu, w jaki formułuje się pytanie lub opisuje rozwiązanie, może radykalnie zmienić to, jak ono jest rozumiane a co za tym idzie – jak ludzie na to reagują.” Ekonomia behawioralna przeniosła tylko te odkrycia do sfery wyborów ekonomicznych i politycznych.
Świadomie dobrane słowa naprawdę mogą odmienić losy danej sprawy. Nie ma co wierzyć, że słowa w kampanii marketingowej, przemówieniu polityka, czy pytaniu referendalnym są przypadkowe.

I nie ma znaczenia, że ktokolwiek z nas uważa się za sprytniejszego. Ważne, że to zadziała na całej populacji.


Bibliografia:
Thomas Gilovich i Lee Ross "Najmądrzejszy w pokoju. Jakie korzyści możemy czerpać z najważniejszych odkryć psychologii społecznej?".

środa, 7 lutego 2018

065. Ekonomia behawioralna: nauka czy manipulacja?

Klasyczna ekonomia naprowadza człowieka na podejmowanie racjonalnych decyzji. Teoretycznie, gdybyśmy kierowali się wyłącznie nią, nasze decyzje prowadziłyby do maksymalizowania naszych korzyści, a podejmowane byłyby po przeanalizowaniu wszystkich dostępnych informacji i zastosowania niepodważalnych praw logiki.

Teoretycznie! Bo… człowiek tak nie funkcjonuje. Bo jest człowiekiem, a nie maszyną do rozwiązywania zadań z ekonomii. Czasem nie potrafi powiedzieć, co jest dla niego bardziej korzystne. Nie ogarnia wszystkich informacji. A decyzje podejmuje niekiedy na podstawie błędnego rozumowania. Bo jest człowiekiem...
Właśnie takimi decyzjami ludzi zajmuje się stosunkowo młoda gałąź ekonomii – ekonomia behawioralna, która wcale nie zakłada, że nasze decyzje są zawsze racjonalne, lecz analizuje je wykorzystując dorobek psychologii i innych nauk społecznych.

Ile waży ćwierćfunciak?

W słynnej scenie z filmu Pulp Fiction Jules Winnfield i Vincent Vega rozmawiają o „ćwierćfunciaku z serem” i jego oczywistej przewadze nad swoim europejskim odpowiednikiem, którym jest „McRoyal”. Europejczyków podsumowują krytycznie słowami: „Mają system metryczny, nie kapują, co to jest ćwierć funta”.

„Kapowanie, co to jest ćwierć funta” okazuje się jednak nieoczywiste także dla rodowitych Amerykanów, czego dowodzi następująca historia: Pod koniec XX wieku jednym z istotnych konkurentów sieci McDonald’s w USA była sieć restauracji fast-food prowadzona przez firmę A&W. Firma ta weszła na rynek z hamburgerem zawierającym jedną trzecią funta wołowiny, który miał stanowić bezpośrednią konkurencję dla słynnego ćwierćfunciaka, zawierającego tylko jedną czwartą funta wołowiny. Zamysł był następujący: hamburger oferowany w podobnej cenie, który zawiera więcej wołowiny pokona tego, który wołowiny zawiera mniej. Niestety! Operacja zakończyła się kompletną klapą. A szczegółowe badania konsumentów wykazały, że dominowało wśród nich rozumowanie dokładnie odwrotne: „skoro 4 jest większe niż 3, to 1/4 jest większa niż 1/3, więc to ćwierćfunciak jest cięższy”. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z prawdą, Pitagoras przewraca się w grobie, ale to cwierćfunciak wygrał i to on jest tematem rozmowy w Pulp Fiction a nie hamburger firmy A&W.

Ekonomia i psychologia.

Możemy się oczywiście ponabijać z Amerykanów. Zwłaszcza matematycy mają powody, aby bardzo krytycznie ocenić zjadaczy hamburgera, którzy nie potrafią porównać 1/4 z 1/3. Wyznawcy klasycznej ekonomii też mogą dołożyć swoje: jak widać ignorancja prowadzi do błędnych decyzji o charakterze ekonomicznym.

Ekonomiści behawioralni podejdą do tego zagadnienia zupełnie inaczej...
Oni ściągną na pomoc psychologów po to, aby zrozumieć przyczyny tak powszechnego i tak błędnego rozumowania konsumentów hamburgera. Najpierw, aby zrozumieć mechanizm myślowy, który zadziałał. A później po to, aby wykorzystać go dla swoich celów.

W tym przypadku mieliśmy do czynienia z pewną wariacją na temat czegoś, co psychologowie nazywają „zaniedbywaniem mianownika”. Na ogół mechanizm ten wykorzystywany jest w ten sposób, że jeśli chce się wywołać wrażenie dużej liczby podaje się ją w dużej skali (np. „Twoje wynagrodzenie wyniesie 360 euro”). Jeśli natomiast tę samą wartość chce się pokazać jako mniejszą niż w rzeczywistości podaje się ją w małej skali („koszt ubezpieczenia to jeden dolar dziennie”). Brzmi to zabawnie, bo przecież mówimy o tej samej wartości. A jednak ludzie odbierają ją zupełnie inaczej i można to świadomie wykorzystać.

Zastosowania ekonomii behawioralnej.

Ekonomia behawioralna nie jest niewinną nauką, której celem jest jedynie wytłumaczenie zachowań zwykłego człowieka. Jest wręcz przeciwnie. Poznanie mechanizmów myślowych człowieka służy temu, aby wykorzystać je dla realizacji konkretnych celów.

Najprostszym jej zastosowaniem jest świadome zdefiniowanie tzw. opcji domyślnej. Decyzja należy do nas i wielu z nas to doceni. Ale to ci, którzy dają nam możliwość wybierania, mogą też wskazać, co się wydarzy, jeśli faktycznie wyboru nie dokonamy. To właśnie opcja domyślna, która w istocie ma decydujące znaczenie dla sumy wszystkich wyborów.
Dania i Szwecja to sąsiadujące ze sobą kraje, których społeczeństwa pod wieloma względami są do siebie bardzo podobne. Tak się jednak składa, że tylko niecałe 5% Duńczyków i aż 85% Szwedów jest gotowych przeznaczyć swoje narządy do ewentualnej transplantacji. Z czego wynika ta różnica? A no z tego, że w Danii opcją domyślną jest brak zgody na transplantację (żeby zostać dawcą trzeba złożyć oświadczenie na prawie jazdy) a w Szwecji zakłada się przeciwnie, że wszyscy zgadzają się być dawcami (można natomiast złożyć oświadczenie o braku zgody). Widać więc jak na dłoni, że wybór można tak ustrukturyzować, żeby ludzie wybrali „właściwie”.

Dorobek ekonomii behawioralnej wykorzystano też z pewnością w procesie częściowej likwidacji OFE w Polsce. Opcja domyślna („jeśli nic nie zrobisz zostaniesz wypisany z OFE i przeniesiony do ZUS”) z pewnością nie była przypadkowa. I to w sumie dobrze świadczy o naszych rządzących, że stosują tak nowatorskie metody naukowe. Czy to była manipulacja? Oceńcie sami…  

Nobel dla behawiorysty.


Ekonomia behawioralna to stosunkowo młoda gałąź ekonomii, ale już doceniona. W roku 2017 laureatem nagrody Nobla z ekonomii został behawiorysta prof. Richard Thaler. W uzasadnieniu Królewska Szwedzka Akademia Nauk napisała, że Thaler „uwzględnia realistyczne założenia psychologiczne w swych analizach dotyczących podejmowania decyzji ekonomicznych” badając przy tym „konsekwencje ograniczonej racjonalności, preferencji społecznych i braku samokontroli” osób podejmujących indywidualne decyzje.

Wcześniej ekonomiczny Nobel powędrował do behawiorysty w roku 2001, 2002 i 2013.
Ekonomia behawioralna potrafi też być o wiele bardziej subtelna, o czym napiszę za tydzień.


Przykłady zastosowań ekonomii behawioralnej (sprawa hamburgera A&W oraz zasady wyrażania zgody na transplantację organów w Danii i Szwecji) zaczerpnąłem z książki Thomasa Gilovicha i Lee Rossa "Najmądrzejszy w pokoju. Jakie korzyści możemy czerpać z najważniejszych odkryć psychologii społecznej?". Książkę zdecydowanie polecam. Jest bardzo dobra! Skojarzenie ze sceną z Pulp Fiction jest moje własne :)