Prostym językiem o ekonomii ...

środa, 27 grudnia 2017

059. Czy Janusz Korczak był ekonomistą?

We wszystkich dostępnych źródłach można wyczytać, że Janusz Korczak (a właściwie Henryk Goldszmit, 1878-1942) był pedagogiem, orędownikiem praw dzieci, założycielem pisma dla dzieci i domu dla sierot, lekarzem, pisarzem, działaczem społecznym i bohaterskim opiekunem swoich podopiecznych ale z całą pewnością nie ekonomistą.

Ekonomistą nie był – to fakt, ale nie przeszkodziło mu to w krzewieniu wiedzy ekonomicznej. A robił to po mistrzowsku wplatając tematy ekonomiczne do treści swoich książek, a że są to książki dla dzieci to i genialnie dopasował język przekazu do swoich odbiorców. Prostym językiem potrafił opisać prawa ekonomii, czyli robił dokładnie to, do czego staram się dążyć. Zerknijmy do jego książek…

„Bankructwo małego Dżeka”.

Wydana po raz pierwszy w roku 1924 powieść opowiada o chłopcu, który założył i prowadził klasowy sklepik w formie spółdzielni uczniowskiej nazywanej tu kooperatywą. Niejako przy okazji czytelnik dowiaduje się, czym są takie pojęcia jak przychody, koszty, księgowość, zysk, ryzyko i bankructwo. Następuje to nie w formie wykładu, lecz stopniowego odkrywania zasad prowadzenia działalności gospodarczej przez dziecko, czyli osobę która swoje kompetencje przedsiębiorcy buduje od zera. W zdobywaniu wiedzy ekonomicznej głównemu bohaterowi pomagają osoby dorosłe, wiarygodne i reprezentujące albo doświadczenie przedsiębiorcy albo prawdziwą mądrość życiową. Dziś nazwalibyśmy to mentoringiem, ale co ważne pieczołowicie dopasowanym do możliwości intelektualnych dziecka.

Kilka przykładów. Wychowawczyni Dżeka, której chłopiec radzi się w sprawie założenia spółdzielni prowadzącej sklepik wypowiada słowa: „Z cudzymi pieniędzmi trzeba być niesłychanie ostrożnym. Trzeba prowadzić książkę wpływów i wydatków; każdy wydatek musi być stwierdzony rachunkiem”. Pojęcia te następnie wyjaśnia chłopcu pan Taft, właściciel sklepu papierniczego, który podsumowuje swoją wypowiedź o prowadzeniu sklepiku w taki sposób: „W kupiectwie najważniejsza jest kalkulacja. Kalkulacja to jest obliczenie ile płacić, ile zarabiać, za ile sprzedawać. I to właśnie, że musisz z góry obliczyć, co będzie – jest strasznie trudne”. A model biznesowy sklepu Dżek rozumie następująco: „Bo kto ma sklep musi wszystko kupować. Kupuje od razu dużo, a potem po troszku, z zarobkiem sprzedaje. Ale nie ma tyle pieniędzy żeby od razu zapłacić, boby mu zabrakło. Więc mówi, że później zapłaci, jak już trochę sprzeda. Ale musi w porę zapłacić, bo jak nie, to mu wszystko zabiorą”. I powiedzcie, że te cytaty nie oddają istoty sprawy…

Tytułowe bankructwo jak najbardziej jest w książce obecne. I – moim zdaniem - to jest jej dodatkowy walor, bo ryzyko bankructwa występuje zawsze i Dżek się o tym osobiście przekuje. Warto na to zwrócić uwagę, zwłaszcza w naszych czasach, gdy dostrzega się przede wszystkim sukcesy…

Wcale nie uważam, że ta książka jest tylko wykładem z ekonomii dla dzieci. Ona ma o wiele szerszy, pozytywistyczny przekaz. Zdecydowanie warto tę książkę czytać razem z dzieckiem i dyskutować o prawach ekonomii, konsekwencji decyzji i różnorodności postaw społecznych, które Korczak przedstawia językiem chłopca z dolnej podstawówki.

„Król Maciuś Pierwszy”.

„Bankructwo…” opowiada o prowadzeniu sklepu, ma więc sporo odniesień do mikroekonomii. Dla odmiany w powieści „Król Maciuś Pierwszy” można znaleźć niezwykle trafne przemyślenia natury makroekonomicznej. W zasadzie nigdy nie lubiłem tej książki, bo jest dla mnie lekturą bardzo ponurą, ale nie zmienia to faktu, że można się z niej wiele nauczyć o polityce i o ekonomii. I znowu Korczak okazuje się mistrzem w dopasowaniu języka do potrzeb małych czytelników.

Słowo o fabule. Tytułowy Maciuś obejmuje tron królewski mając raptem kilka lat. Niemal natychmiast władany przez niego kraj staje się areną działań wojennych. Wojna się kończy, a Maciuś przystępuje do rządzenia rozumując oczywiście jak dziecko i zderza swoje dziecięce wyobrażenie o władzy nad państwem z rzeczywistością, która obejmuje też ekonomię.

A ekonomia potrafi być bezwzględna. Gospodarkę wyniszczoną wojną Korczak opisuje poprzez posiedzenie rządu, w trakcie którego: „Minister skarbu mówił, że nie ma pieniędzy. Minister handlu mówił, że kupcy dużo stracili przez wojnę i nie mogą płacić podatków. Minister kolei mówił, że wagony musiały tyle wozić na front, że się popsuły zupełnie i trzeba je poprawiać – i to musi dużo kosztować. Minister oświaty mówił, że dzieci przez czas wojny bardzo się rozpuściły, bo ojcowie wyjechali, a matki nie mogły sobie z nimi dać rady; więc nauczyciele żądają podwyższenia pensji i wprawienia potłuczonych szyb. Pola przez wojnę nie zasiane, towarów mało…”

Do ogromnych potrzeb kraju osłabionego wojną tytułowy Król Maciuś Pierwszy dokłada własne pomysły skierowane ku dzieciom (funt czekolady dla każdego ucznia, huśtawki i karuzele w każdej szkole). Problemem jest jednak źródło finansowania potrzeb i tu – znowu na posiedzeniu rządu - padają słowa stanowiące kwintesencję polityki pieniężnej:
„- Czy nie można wydrukować nowych pieniędzy ?
- Teraz nie można, bo już za dużo wydrukowaliśmy podczas wojny. Trzeba trochę poczekać”.
Znowu widzę to bazę do potencjalnie ciekawej rozmowy z dzieckiem na temat, co się zdarzy, jeśli
państwo wydrukuje za dużo pieniędzy…

„Król Maciuś Pierwszy” jest powieścią dla dzieci, więc pojawia się iście fantastyczne rozwiązanie problemów finansowych państwa. Maciuś udaje się z wizytą zagraniczną do króla ludożerców Brum-Duma, który ofiaruje mu „cały pociąg złota, srebra i drogich kamieni”, a te finansują wszystkie wydatki państwa i pozwalają gospodarce kraju stanąć na nogi. Bajka i marzenie przynajmniej części współczesnych polityków. Korczakowi trzeba jednak oddać, że w swojej powieści dostrzega, że gospodarka rozpędzona w tak nienaturalny sposób po pewnym czasie musi wpaść w recesję, co prowadzi do napięć społecznych.

Sami widzicie – to mądra książka a jej lektura może być punktem wyjścia do dyskusji z dzieckiem o prawach ekonomii. I nie trzeba być ekonomistą, by prostym językiem o niej mówić. Miłej lektury!

środa, 20 grudnia 2017

058. Jaką cenę może osiągnąć bitcoin?


Bitcoin stał się hitem końcówki roku. Jego cena bije kolejne rekordy i to w takim tempie, że można dostać zawrotu głowy. Pod koniec listopada wartość bitcoina przekroczyła 10.000 dolarów amerykańskich, aby tydzień później osiągnąć poziom 16.000 dolarów. W siedem dni można było zarobić 60%!!!!! Jeszcze większe wrażenie robi informacja, ile można było zyskać, gdyby zaufać bitcoinowi wcześniej. Rok temu kosztował tylko 895 dolarów (18 grudnia 2016); dwa lata temu 416 dolarów (20 grudnia 2015), a w sierpniu 2010 mniej niż dolara. Stopę zwrotu policzcie sami.
Nie dziwi więc sława bitcoina, popularność portali oferujących możliwość jego zakupu, a nawet głosy, że państwa powinny trzymać w nim swoje rezerwy walutowe. Kusi więc, aby popatrzeć w przyszłość. Oszacować, ile będzie można zarobić. W ciągu miesiąca, roku, czy całego życia. „Pomagają” w tym głosy „ekspertów” prognozujące cenę 20.000 dolarów do końca grudnia (poziom ten został zresztą przekroczony w nocy z 17 na 18 grudnia), czy 50.000 dolarów w przyszłym roku. A jak sobie wyobrazimy, że państwa rzeczywiście zaczną inwestować w bitcoina, to z mgły marzeń wyłoni się jego cena zapisana jako leżąca poziomo ósemka.
Może właśnie dlatego powinnyśmy popatrzeć wstecz. Bo przecież historia magistra vitae est.

Bitcoiny jak tulipany.

Początkowo zdawało się, że tulipany nie zrobią kariery w Europie. Trafiły tu z Turcji, radowały oczy europejskich władców, dla których hodowano je w oranżeriach, bo Europa była dla nich za zimna. Pod koniec XVI wieku w Holandii udało się jednak wyhodować pierwszą odmianę odporną na klimat zachodniej Europy. Kwiat dostępny dotąd jedynie dla krezusów, wdarł się przebojem do ogrodów niderlandzkich mieszczan. Stał się wyznacznikiem statusu społecznego, tym bardziej, że dziwnym trafem (później okazało się, że wyniku działania wirusa pstrości tulipana) dostarczał niezliczonej ilości kombinacji kolorów i kształtów kielicha. Posiadanie w ogrodzie pięknego, niepowtarzalnego tulipana znaczyło, że fortuna sprzyja ogrodnikowi. Także dosłownie. Bo ceny zaczęły szaleć.

Tulipomania.


Za najpiękniejszą odmianę uznawano Semper Augustus (obok na zdjęciu). W 1623 roku jego pojedyncza cebulka osiągała cenę 1.000 guldenów co stanowiło przeciętny dochód holenderskiej rodziny z okresu siedmiu lat. Do legendy urosła opowieść o cenie cebulki czarnego tulipana. Ponoć sprzedano ją za 1.500 guldenów, a po zawarciu transakcji kupujący mieli powiedzieć, że gotowi byli zapłacić siedem razy więcej, tylko po to, aby ograniczyć upowszechnienie się tej niezwykłej odmiany. Sprzedający nie poradził sobie z tą informacją…
Szaleństwo dopiero się zaczynało. I w świecie realnym, w którym sprzedawano gospodarstwa i domy, tylko po to, aby nabyć atrakcyjne cebulki tulipanów. I w świecie finansowym, który w roku 1635 umożliwił zawieranie kontraktów terminowych na tulipany. Odtąd transakcję można było zawrzeć o każdej porze roku, a jej wykonanie (dostawa cebulek o określonych parametrach) następowała w okresie kwitnienia tulipanów. Zobowiązaniami dostawy cebulek handlowano tak samo jak samymi cebulkami. Coraz więcej osób porzucało swoje zajęcia, zaciągało kredyty i przystępowało do gry. Popyt rósł.


To wyprowadziło ceny cebulek na szczyty. Najwyższa zarejestrowana cena za pojedynczą cebulkę tulipana (notabene chodziło o odmianę Semper Augustus) wynosiła 6.000 guldenów (przeciętny dochód rodziny z okresu czterdziestu lat). Ogromne wrażenie na wszystkich zrobiła transakcja „hurtowa” przeprowadzona w roku 1635, w ramach której sprzedano 40 cebulek za niewyobrażalną cenę 100.000 guldenów. Jesienią 1636 roku nie dziwiły transakcje, w których za jedną cebulkę płacono równowartość domu.

Kwiaty zwiędły.

Krach nastąpił 3 lutego 1637 roku. Po raz pierwszy od lat na aukcji cebulek okazało się, że nie ma nabywców na niektóre oferty sprzedaży. Niedowierzanie przerodziło się w prawdziwą panikę. Proponowano coraz niższe ceny, ale kupujących wciąż nie było.

Tysiące tulipanowych spekulantów znalezło się w potrzasku: z jednej strony kredytodawcy domagali się zwrotu pożyczek finansujących obrót cebulkami, z drugiej ich hodowcy żądali realizacji kontraktów zawartych jeszcze w okresie hossy. Czytaj: zapłaty za cebulki ustalonej wcześniej, absurdalnie wysokiej ceny. A ceny bieżące leciały na łeb na szyję.

Dopiero w kwietniu zainterweniowało państwo. Wydano dekret ustalający maksymalną cenę cebulki tulipana na poziomie 50 guldenów i anulowano kontrakty zawarte na wyższych cenach. W praktyce ten dekret nie miał żadnego znaczenia. Cena rynkowa i tak była już niska, a od powszechnych bankructw nie było już odwrotu.

Herbert o tulipanach.

Chyba najpiękniej tulipanową katastrofę opisał Zbigniew Herbert. Wszystkim polecam jego esej zatytułowany „Tulipanów gorzki zapach”. Czy jednak pisze tylko o tulipanach? Czy jego obserwacje nie mają bardziej uniwersalnego charakteru? Wreszcie, czy już wtedy (w roku 1993) nie przewidział bitcoina, jego popularności, a nawet (przypuszczalnego) miejsca jego pochodzenia? Próba odpowiedzi na te pytania zasługuje na odrębny artykuł. Tymczasem można poczytać Herberta samemu…

Jaką cenę może osiągnąć bitcoin?

Bez wątpienia równą cenie cebulki tulipana. Co do grosza... Bo wszystko jest przecież w naszych głowach.... Dokładnie tak, jak w siedemnastowiecznej Holandii.

Wesołych Świąt!



środa, 13 grudnia 2017

057. RRSO. Cześć 2: Czy mój kredyt jest tani?


Tydzień temu podjąłem się próby odczarowania wzoru na rzeczywistą roczną stopę oprocentowania. Post jest tutaj: 056. Odczarowanie jest sprawą niełatwą, bo wygląd wzoru odstrasza każdego, kto nie jest matematycznym cyborgiem. Ale naprawdę nie warto się poddawać. Logikę tego wzoru da się jednak pojąć. Może nawet komuś uda się to akurat dzięki mnie. Ucieszę się z każdego takiego przypadk

Sam wzór
jednak nie wyczerpuje tematu. Ważne jest zrozumienie, co RRSO nam pokazuje, ale też jakie ma wady.


Jak porównać dwa kredyty?

Kredyty charakteryzują się wieloma parametrami i to utrudnia ich porównywanie. Mogą mieć różne kwoty, być przyznane na różne okresy, mieć różne oprocentowania i być związane z koniecznością wnoszenia różnych opłat i prowizji. To wszystko ma wpływ na koszty ponoszone przez kredytobiorcę.
RRSO jest próbą sprowadzenia wszystkich parametrów cenowych kredytu do jednego miernika, który doskonały nie jest, ale w pewnym zakresie dość dobrze spełnia swoją rolę. Dlaczego tak uważam pokażę na podstawie analizy parametrów cenowych 25 kredytów hipotecznych prezentowanych 10 października 2017 roku na stronie https://www.totalmoney.pl/kredyty_hipoteczne (porównane zostały oferty różnych banków dla 25 letnich kredytów w wysokości PLN 250.000, spłacanych ratami stałymi).

Najbardziej rzucającym się w oczy parametrem cenowym kredytu jest jego oprocentowanie nominalne. Sprawdźmy więc, jaka jest zależność pomiędzy oprocentowaniem nominalnym a wysokością raty (wykres 1). Jak widać: generalnie im niższe oprocentowanie tym niższa rata (czyli na dzisiejszym rynku nie ma mowy o nieograniczonym wpływie poukrywanych prowizji), ale w obrębie tego samego lub podobnego oprocentowania wysokość raty może się różnić (i to dowodzi, że oprocentowanie nominalne nie jest wystarczającym parametrem, aby kredyt uznać za atrakcyjny cenowo).


Gdyby te same kredyty analizować pod kątem zależności raty od RRSO, to na wykresie ustawiają się w idealnej linii. Zob wykres 2. Mam więc twardy dowód (tym razem bez żadnego „generalnie”), że im niższe RRSO tym tańszy kredyt (tym niższa rata).


Gdzie są słabości RRSO?

RRSO doskonały jednak nie jest.

Po pierwsze praktycznie niemożliwe jest zweryfikowanie wyniku obliczeń dokonanych przez bank. Samo równanie można zrozumieć, ale jego rozwiązanie jest już tak trudne, że bez specjalnego programu komputerowego już w przypadku kredytu spłacanego w kilku ratach nie mamy większych szans. Pozostaje wiara, że bank policzył dobrze, że UOKiK tego pilnuje i ewentualnie można próbować weryfikacji w oparciu o dostępne w sieci kalkulatory RRSO, ale kto to wie, ile one są warte…

Po drugie, w obliczeniach RRSO ex ante konieczne jest poczynienie szeregu założeń dotyczących czasu i wartości płatności z tytułu kredytu (wypłat i spłat). Nawet działając w absolutnie dobrej wierze, nie można mieć pewności, że założenia będą trafne, a więc wynik może okazać się przybliżony…

I wreszcie po trzecie przeliczanie rat kredytowych na dzień pierwszego wykorzystania kredytu, choć poprawne z punktu widzenia matematyki finansowej, jest mało intuicyjne i prowadzi niekiedy do dziwacznych wniosków. Przeanalizujmy kredyt 250.000, zaciągany na 25 lat, oprocentowany 5% w skali roku, bez żadnych dodatkowych kosztów i prowizji. W zależności od wyboru sposobu spłat będziemy musieli zwrócić bankowi od 406.770,83 (suma rat malejących) do 438.442,53 (suma rat stałych). To jesteśmy w stanie policzyć sami. Tańszy jest więc kredyt spłacany poprzez raty malejące, prawda? Jeśli jednak dla obu przypadków policzymy RRSO to wyjdzie nam … ta sama wartość 5,12%, która oznacza, że oba kredyty są takie same jeśli chodzi o koszt. Bzdura? W sensie matematyki finansowej nie – to efekt uwzględnienia czynniku czasu, czyli przeliczenia wszystkich rat na wartość bieżącą obowiązującą dla dnia pierwszego uruchomienia. Ale konia z rzędem temu, kto przyjmie to bez dyskusji. Zwłaszcza, jeśli nie studiował matematyki finansowej…

Lepiej więc nie używać RRSO do porównania kredytów spłacanych różnymi metodami.

Czy warto zerkać na RRSO?

Uważam, że tak.

Przede wszystkim porównywać RRSO i oprocentowanie nominalne. Bo różnica powie nam, jak wielki wpływ na koszty kredytu mają prowizje, których na pierwszy rzut oka nie widać w ofercie. To zresztą jest najlepszy sposób weryfikowanie ofert typu „kredyt za zero”. Jeśli naprawdę jest „za zero” to RRSO wynosi zero.
Czytajmy uważnie założenia towarzyszące obliczeniom RRSO. One są publikowane w materiałach reklamowych i jeśli mniej więcej odpowiadają naszej sytuacji to znaczy, że RRSO dotyczy naszego przypadku. Jest niejako policzone dla nas. Czyli możemy w ten sposób porównywać oferty i wybrać lepszą dla nas.

Nie skupiałbym się nad tym, że samodzielnie nie zweryfikujemy poprawności obliczeń. Zamiast tego polecałbym analizę symulacji kredytu: wysokości poszczególnych rat i ich sumy w całym okresie finansowania. Dociekliwość wobec kredytodawcy a także używanie zdrowego rozsądku. To zawsze najlepsza droga do dobrych wyborów.


środa, 6 grudnia 2017

056. RRSO, czyli tajemniczy bat na banki. Część1: Jak działa?


Jakie jest najczęściej występujące zdanie z polskich reklamach telewizyjnych i radiowych? Na pewno je słyszeliście. Brzmi: „Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu”. Obowiązujące rozporządzenie Ministra Zdrowia mówi, że tekst ten musi być odczytany wyraźnie, w języku polskim, a na ekranie musi widnieć nie krócej niż 8 sekund.
Odpowiednikiem tego wymogu w przypadku reklamowania kredytów konsumenckich jest nakaz prezentacji informacji o rocznej rzeczywistej stopie procentowej, czyli tajemniczym RRSO. Posłowie okazali się mniej precyzyjni niż Minister Zdrowia: informacja o RSSO ma być podana „w sposób co najmniej tak widoczny, czytelny i słyszalny, jak pozostałe informacje przekazywane w reklamie”. To jest mało konkretne, więc niektórzy więc mogą mieć problem z jej wyłapaniem spośród lawiny informacji zachwalających kredyt. Tym bardziej, że obowiązek dotyczy podania także założeń odpowiadających „reprezentatywnemu przykładowi”, a to już się robi mnóstwo słów, które kradną cenny czas reklamowy. No, ale nie o tym mowa.

Czym jest RRSO? Po co się ją oblicza?

Ustawa mówi, że RRSO to całkowity koszt kredytu ponoszony przez konsumenta, wyrażony jako wartość procentowa całkowitej kwoty kredytu w stosunku rocznym. A przedstawia się ją to po, aby... (i tu cytuję zapis Ustawy) „pomóc […] w porównaniu oferowanych kredytów”. Wszystko jasne? Dla mnie nie bardzo. Zagmatwa się jeszcze bardziej, gdy zobaczymy jak się to liczy…

Jak policzyć RRSO?

Od razu uprzedzam, że na my tego na szczęście nie musimy liczyć. Ten obowiązek spoczywa na kredytodawcach i pośrednikach finansowych, którzy są sprawdzani z poprawności obliczeń. I bardzo dobrze, bo aby poznać RRSO „wystarczy tylko” rozwiązać takie równanie:
gdzie i oznacza RRSO, a pozostałe symbole oznaczają:

Powinienem był chyba uprzedzić, że przyjmowanie pokarmów i napojów w trakcie zapoznawania się ze wzorem na RSSO grozi zakrztuszeniem. Bo wzór wygląda strasznie. Jego postać wynika z dyrektyw europejskich (dokładnie Dyrektywy Komisji 2011/90/UE z listopada 2011), ale to od nas zależy, czy już teraz się poddamy, czy jednak weźmiemy tego brukselskiego byka za rogi i pokażemy urzędnikom europejskim, że jesteśmy przynajmniej w stanie zrozumieć ogólny sens obliczeń. Bo jesteśmy! A liczyć nie będziemy – od tego są kalkulatory.


O co chodzi we wzorze na RRSO?


W matematyce finansowej zawsze jeśli w mianowniku (na dole ułamka) pojawia się „1 + cośtam” do jakiejś potęgi to oznacza, że mamy do czynienia z dyskontowaniem, czyli przeliczaniem wartości przyszłej na wartość bieżącą. O najprostszym zastosowaniu tego mechanizmu pisałem tutaj.

Na lewo od znaku równości mamy zapis przeliczający wartość wypłat z kredytu (transz) na dzień pierwszego wykorzystania kredytu (pierwszej transzy). W przypadku pierwszej transzy oczywiście nie ma czego przeliczać. Ale wzór zadziała. W mianowniku mamy „1 + cośtam” do potęgi zero, czyli jest to warte 1, czyli pierwsza transza wchodzi do sumy w swojej wartości nominalnej. Jeżeli więc kredyt jest wypłacony w całości jednorazowo, to po lewej stronie znaku równości mamy jego kwotę bez żadnych przeliczanek.  Jeśli jednak kredyt ma kilka transz, to każdą kolejną przeliczamy na wartość, jaka obowiązywałaby w dniu pierwszego uruchomienia.
Na prawo od znaku równości mamy z kolei wszystkie wpłaty do banku z tytułu naszego kredytu. Płatności prowizji, odsetek i rat kapitałowych. W kredycie hipotecznym to może być nawet ponad 300 składników wpłacanych do banku w różnym czasie. Prawa strona równania przelicza (dyskontuje) wartość każdego z nich na wartość obowiązującą w dniu pierwszego uruchomienia.


Przeliczanie wartości przyszłej na wartość bieżącą odbywa się w oparciu o czas oraz obowiązującą stopę procentową. W przypadku tego równania niewiadomą jest właśnie stopa procentowa, a dokładnie hipotetyczna stopa procentowa obowiązująca od pierwszego uruchomienia kredytu do ostatecznej jego spłaty, która zapewni, że zdyskontowane wypłaty z kredytów będą się równać zdyskontowanym wpłatom. I to jest właśnie RRSO, czyli ów „koszt kredytu w ujęciu rocznym”.


W praktyce do obliczeń potrzebny jest dobry program komputerowy. Ale powtarzam: nie musimy sami obliczać RRSO. Wystarczy, że nie będziemy się bali konstrukcji tego strasznego wzoru i będziemy wiedzieć co wynika z RRSO, które podają nam banki. Bo to jest jeszcze jeden wskaźnik opisujący kredyt, który chcemy zaciągnąć i warto korzystać z niej świadomie. Zwłaszcza, że ma swoje plusy i swoje minusy.

Na razie chciałem odczarować wzór. Udało mi się?
Za tydzień będzie o plusach i minusach.