Prostym językiem o ekonomii ...

środa, 30 maja 2018

081. O kasie dla dzieciaków. Przegląd książek ekonomicznych dla dzieci i młodzieży.


Pojutrze dzień dziecka. Prezenty pewnie już czekają. Ale może da się jeszcze do nich dołączyć coś z ekonomii dla najmłodszych. Bo na rynku od pewnego czasu pojawiają się książeczki dla dzieci i trochę poważniejsze dla młodzieży, które traktują o ekonomii.

Poniżej subiektywny przegląd niektórych z nich. Niektórych, bo opisałem tylko te, które mamy w domu. Na księgarskich półkach propozycji jest dużo więcej, ale nie zamierzam przepisywać cudzych recenzji. Zajrzyjcie do nich sami. Bo chociaż to książki dla dzieci, to jednak, jeśli się nad tym zastanowić, to może nie tylko...

„Przygody Kuby Pieniążka i Żyrafy Lokatki, czyli dziecięcy przewodnik po świecie pieniędzy”.

Jest to publikacja banku PKO BP towarzysząca skierowanej do dzieci ofercie Junior. Sama oferta jest bardzo ciekawa i dzieciom naprawdę się podoba. Ale dziś skupiam się na książeczce, którą można dostać bezpłatnie w oddziałach banku.
Tytułowy bohater Kuba Pieniążek ma siedem lat i w zamyśle autorów jest to książka dla dzieci kończących przedszkola i rozpoczynających szkołę podstawową. Książeczka traktuje o pieniądzu w przystępny dla dzieci sposób. Poszczególne rozdzialiki (zdrabniam, bo są naprawdę bardzo krótkie) opisują między innymi do czego służą pieniądze, skąd się wzięły, jak można je przekazywać i wreszcie jak je mądrze wydawać.

Książeczka jest bardzo kolorowa. Każdy rozdział zawiera też komiksowy dialog, którego wielką zaletą jest, że rolę eksperta objaśniającego świat pieniądza pełni dwunastoletnia siostra głównego bohatera. Oczywiście czyni to w bardzo przystępny sposób. Moim zdaniem to genialny zabieg, bo przy okazji dowodzi, że finanse nie są trudne. W pełni się z tym zgadzam. Brawo za pomysł.

We wstępie autorzy zachęcają do czytania tej książeczki wspólnie z dziećmi. To zadanie może też przejąć starsze rodzeństwo na zasadzie „skoro dwunastolenia Kasia Pieniążek jest ekspertem od ekonomii, to mogę być nim też i ja”. Potencjalnie może to zbudować dodatkową nić między rodzeństwem w różnym wieku. Polecam.

„Rozmowy z użyciem głowy, czyli ekonomia dla dzieci” Anny Garbolińskiej

To książka skierowana dla dzieci w wieku 9-14 lat. Autorka jest ekonomistką z wykształcenia, a prywatnie mamą dwójki dzieci, więc w książce znajdziemy sporą dawkę ekonomii przekazanej w sposób przystępny dla ucznia dolnej podstawówki. Poszczególne rozdziały książki zatytułowane są już w bardzo poważny sposób. „Bank”, „Monopol”, „Budżet”, „Inflacja” to tylko kilka przykładów. Ale że jest to książka dla dzieci, to już podtytuły rozdziałów mają zaskakującą, żartobliwą postać, która zapowiada dobrą zabawę dla także dorosłych czytelników. Przykładowo pełny tytuł rozdziału trzeciego brzmi „Monopol, czyli nocne hałasy, kolorowe banknoty i wiele więcej”, i podczas jego lektury zapoznamy się z aż trzema znaczeniami tego słowa.
Poszczególne rozdziały napisane są w formie dialogów głównej bohaterki z rodzicami, dziadkami i starszym bratem. Co ważne: przystępnych i dowcipnych. Jak się bowiem okazuje w języku potocznym występuje wiele określeń z języka ekonomii. Dorośli korzystają z nich często, choć nie zawsze zgodnie z ich znaczeniem, co niekiedy prowadzi do zabawnych nieporozumień, zwłaszcza, gdy za ich interpretację zabiera się dziecko. Rozmowa jednak zawsze prowadzi do wyjaśnienia wszelkich niejasności. Warto więc rozmawiać!

Ta pozycja to nie tylko zabawa, bo także najzupełniej poważnie uczy ekonomii, czego najlepszym dowodem jest bardzo naukowa recenzja pani profesor Wiesławy Przybylskiej-Kapuścińskiej, z którą możemy się zapoznać na ostatnich stronach książki. Recenzja kończy się słowami „Polecam i dzieciom, i rodzicom”. Nic dodać. Nic ująć.

„Świat pieniądza”


Książka napisana przez nastolatki Patrycję Krzanowską i Katarzynę Michalską, z bardzo ciekawymi grafikami autorstwa Magdy Grabowskiej-Wacławek. Jak piszą autorki: pomysł na napisanie książki wyszedł od Patrycji, która prywatnie jest córką jednego z polskich milionerów. Prawdopodobnie więc tematy ekonomiczne nie były jej obce, ale musiało czegoś brakować, bo – jak sama mówi – przeanalizowała książki o ekonomii dla młodzieży na polskim rynku i żadna z nich nie zaspokajała jej ciekawości. Lukę postanowiła uzupełnić pisząc książkę z grupą przyjaciół…
Książka ma imponującą grafikę. Mnie trochę przytłacza, ale z pewnością nie jestem w grupie targetowej, bo to ewidentnie książka dla nastolatków. Świadczy też o tym odwaga w podejmowanych tematach. Oprócz tych „grzecznych” z dziedziny ekonomii i finansów pojawiają się strzały z grubej rury: o ściemach w reklamach usług finansowych, aferach finansowych, powodach, dla których jedni są bogaci a inni biedni i tym, czy podatki to nie złodziejstwo. I choć to tematy kontrowersyjne, to trzeba powiedzieć, że autorki przedstawiają je uczciwie, ucząc przy tym, że wiele spraw może mieć podwójne dno i często proste rozwiązania po prostu nie istnieją.

Moim zdaniem bardzo ciekawa pozycja, odważnie napisana (nastolatkom się spodoba) i poruszająca mnóstwo tematów gospodarczych.

Zabawnie się złożyło, bo każda opisana książka jest dla nieco innej grupy wiekowej. Można więc dorastać z ekonomią, zmieniając tylko lektury. I oczywiście odwiedzać mojego bloga.

środa, 23 maja 2018

080. Wakacje za granicą. Wziąć gotówkę, czy kartę płatniczą?

Zbliżają się wakacje. Cześć z nas wyjedzie za granicę. A tam będzie musiała dokonywać płatności w lokalnej walucie. Jak się do tego przygotować?

Gotówka.

Scenariusz najprostszy i stosowany odkąd pamiętam. Przed wyjazdem w banku, kantorze albo kantorze internetowym kupujesz walutę kraju, do którego się udajesz. Wiesz, ile masz w portfelu. Jedziesz i możesz wydawać.
Wada tego rozwiązania jest tylko jedna: ryzyko utraty pieniędzy wskutek kradzieży lub zgubienia. Wszyscy podróżnicy radzą, aby pieniędzy nie przechowywać w jednym miejscu, żeby korzystać z hotelowych sejfów, ale prawda jest taka, że co roku zdarzają się kradzieże.
Teoretycznie wymianę waluty można przeprowadzić na miejscu, pod warunkiem, że polska waluta jest tam na tyle popularna, że podlega wymianie. Cóż, złoty nie należy do najbardziej popularnych walut na świecie i nie ma gwarancji, zwłaszcza w egzotycznym kraju, że ujrzymy skrót PLN na tablicy kursowej.

Raczej nigdzie na świecie nie będzie problemu z wymianą euro czy dolarów USA na walutę lokalną. I niestety czasem trzeba właśnie tak postąpić. Niestety, bo dla większości z nas oznacza to konieczność dwukrotnego przewalutowania: z PLN na USD albo EUR i następnie na walutę lokalną. Nie ma się co oszukiwać, każda taka operacja wiąże się z kosztami…
W Polsce na ogół nie stosuje się prowizji za wymianę waluty. Ale wszyscy wiedzą, że to kosztuje. Że marża banku lub kantoru zawiera się w kursie, po którym dokonuje się przewalutowania. Tak samo jest zagranicą, ale tam podatkowo w wielu kantorach nalicza się prowizję za wymianę pieniądza i wynosi ona do 2-3% wartości transakcji. Czy to dużo? Przy kursie EUR/PLN 4,30 dwuprocentowa prowizja to dodatkowe 8,6 grosza, czyli prawie dziewięć złotych opłaty za każde przewalutowane 100 euro. Jeśli można, to lepiej tego uniknąć...

Karta płatnicza do rachunku w złotych.

Polacy należą do narodów bardziej aktywnie korzystających z kart płatniczych, więc naturalnym rozwiązaniem wydaje się być korzystanie z niej także zagranicą. Ale uwaga: jeśli nasza karta jest rozliczana w złotych polskich, to na pewno konieczne będzie przewalutowanie wydatku walutowego na złote i odbędzie się to bez jakiejkolwiek kontroli z naszej strony. Co gorsza: jeśli transakcję przeprowadzamy w walucie innej niż USD lub EUR, to prawie na pewno operator karty dokona dwóch przewalutowań: najpierw na USD lub EUR, a potem na PLN.

Posługując się zagranicą złotową kartą płatniczą poprawiamy swoje bezpieczeństwo (nawet kradzież karty nie oznacza utraty pieniędzy), ale narażamy się na większe koszty wymiany pieniądza niż w przypadku gotówki.

Walutowa karta płatnicza.

To jest rozwiązanie, które warto rozważyć przed wyjazdem zagranicznym. Otwieramy w Polsce rachunek walutowy, a bank wydaje nam kartę płatniczą do tego rachunku. Oczywiście rachunek ten trzeba zasilić, czyli kupić walutę, ale operację tę w pełni kontrolujemy, to od nas zależy, czy zaakceptujemy kurs, a nawet jest możliwe zasilenie rachunku walutą zakupioną poza bankiem prowadzącym rachunek.

Jeżeli przed wyjazdem będziemy mieć na koncie 200 euro i dokonamy zapłaty 50 euro kartą do tego rachunku, to jego saldo zmniejszy się do 150 euro bez jakiegokolwiek przewalutowania. To, czy taka operacja będzie związana z jakąś dodatkową prowizją, zależy już od umowy z bankiem, ale naprawdę można znaleźć banki niepobierające za to żadnych opłat.

Karta wielowalutowa.

Jeszcze lepszym rozwiązaniem jest karta wielowalutowa, oferowana już w Polsce przez kilka banków dla najbardziej popularnych walut. W przypadku dokonania transakcji w walucie obcej, algorytm po stronie banku działa w ten sposób, że w pierwszej kolejności obciąży saldo rachunku w walucie transakcji. Dopiero, gdy środki zgromadzone na rachunku w tej walucie są niewystarczające, obciążony zostanie inny rachunek, a więc bank dokona przewalutowania.

Oczywiście wymaga to wcześniejszego otwarcia rachunków w walutach, w których wydatków się spodziewamy i ich zasilenia. Decydując się na takie rozwiązanie należy mieć na uwadze ewentualne koszty otwarcia i prowadzenia rachunków w walutach obcych (są banki oferujące je za darmo) oraz opłaty wydania takiej karty (są banki oferujące je za darmo). Mi wyszło, że się opłaca…

Oczywiście mowa o walutach podstawowych: EURO, dolarach amerykańskich, funtach brytyjskich. W kwachach zambijskich rachunku bankowego w Polsce raczej nie otworzysz...


Bez gotówki się nie da.

Nie ma co zakładać, że wszędzie zapłacimy kartą. Pod tym względem jesteśmy trochę zepsuci, bo popularność płatności kartami w Polsce należy do największych na świecie. W Polsce naprawdę można funkcjonować bez gotówki. Nawet w najmniejszej miejscowości sklepy mają terminale i sprzedawcy nie robią problemów, gdy chcemy zapłacić kartą. To nie jest takie oczywiste w innych krajach, nawet tak nowoczesnych jak Włochy czy Wielka Brytania.

Oczywiście gotówkę można pobrać z lokalnego bankomatu. Zasady związane z przewalutowaniem będą zależeć od tego, czy mamy kartę do rachunku złotowego, walutową, czy wielowalutową i są takie same jak przy płatnościach w sklepie. Dodatkowo jednak pojawia się kwestia prowizji za wypłatę z bankomatu i należy mieć świadomość ich wysokości, bo na ogół akurat to kosztuje…

Mój sposób na wydatki zagraniczne.

Wszystko zależy od tego, dokąd jadę. Jeśli to możliwe, przed wyjazdem otwieram rachunek w walucie kraju, do którego się udaję. Zasilam go kwotą spodziewanych wydatków. W przypadku walut podstawowych co najmniej jedną trzecią biorę ze sobą w gotówce, a na miejscu w pierwszej kolejności staram się za wszystko płacić kartą walutową. I raczej unikam zagranicznych bankomatów, bo akurat za to bank pobiera ode mnie prowizję.

Miłych wakacji!

wtorek, 15 maja 2018

079. Wolny rynek. Dlaczego prawnikom nie podoba się deregulacja ich zawodu?

Dlaczego prawnicy narzekają na skutki deregulacji swojego zawodu? Z punktu widzenia ekonomii to bardzo proste! Mniej zarabiają. Oczywiście lepiej brzmi, gdy się pomija aspekt finansowy, na rzecz „troski o jakość świadczonych usług”, ale jak się temu dobrze przyjrzeć, to jakość jest, jaka była, a finanse niekoniecznie…

Smaczku dodaje fakt, że akcja rozegrała się w latach 2005-2013, w wolnorynkowej już Polsce, w obszarze zawodów bardzo eksponowanych wykonywanych przez bardzo świadomych ludzi…
Inspiracją do tego postu jest artykuł, który ukazał się pod koniec kwietnia na portalu money.pl (LINK). Polecam jego lekturę. Ja natomiast skupię się na ekonomicznym sensie zmiany, którą media i władze nazwały „deregulacją” albo „uwolnieniem”.

Czym była deregulacja zawodów prawniczych?

„Deregulacja” albo „uwolnienie rynku” brzmi, jakby każdemu pozwolono pracować jako adwokat czy radca prawny. Nic bardziej mylnego. Wciąż trzeba ukończyć studia prawnicze i w większości wypadków zdać egzamin zawodowy. Zmianie uległy drobiazgi, ale na tyle istotne, że zmieniły rynek.

Do roku 2005 uzyskanie prawa do wykonywania zawodu wymagało ukończenia studiów a następnie ukończenia aplikacji (adwokackiej, radcowskiej lub notarialnej) i zdania egzaminu zawodowego przed komisją powołaną samorząd zawodowy, czyli reprezentantów osób już wykonujących zawód. Wąskim gardłem była właśnie aplikacja, a konkretnie egzamin wstępny na aplikację. Mówiąc wprost ukończenie studiów prawniczych niczego nie dawało, jeśli nie dostałeś się na aplikację, czyli praktykę zawodową. A to było w pełni kontrolowane przez czynnych zawodowo prawników...

Najważniejsze zmiany wprowadzone w roku 2005, 2009 i 2013 (bo aż tyle trwała deregulacyjna batalia i tyle razy nowelizowano ustawy) w istocie dotyczyły dwóch aspektów. Po pierwsze uporządkowano kwestie egzaminów. Obecnie pytania egzaminacyjne są układane centralnie, a egzaminy mają wyłącznie postać pisemną. Po drugie do egzaminu zawodowego dopuszczono absolwentów prawa, którzy wprawdzie nigdy nie podjęli aplikacji, ale mogli się wykazać czteroletnią praktyką w zawodzie związaną z „tworzeniem lub stosowaniem prawa”. Innymi słowy: absolwent prawa po czterech latach pracy w kancelarii (gdzie wykonywał najprostsze i najmniej płatne zadania) mógł podejść do egzaminu zawodowego.
Pozornie nic nieznaczące drobiazgi, które jednak na przestrzeni dziesięciu lat zwiększyły blisko dwukrotnie liczbę praktykujących prawników.

Źródło: Kamila Napiórkowska-Piłat „Otwarcie dostępu do zawodów prawniczych”.

I teraz włączają się prawa ekonomii.

Dwa razy więcej prawników, czyli większa podaż.

Przed deregulacją rynek usług prawniczych był w równowadze. Na rynku funkcjonowało blisko 24 tys. adwokatów i radców prawnych, którzy odpowiadali na popyt ze strony rynku. Zgodnie z zasadami ekonomii ukształtowała się więc cena rynkowa na usługi prawne, przy której dochodziło do określonej liczby transakcji pomiędzy prawnikami a ich klientami. Gdyby cena porady prawnej była niższa, zapewne byłaby większa chęć społeczeństwa do korzystania z usług adwokatów. Ale ci z kolei byliby mniej usatysfakcjonowani swoimi zarobkami. Odwrotnie byłoby w przypadku cen wyższych. Czysta ekonomia! Mieliśmy więc rynkową cenę usługi i rynkową liczbę świadczonych usług.

Niejako obok rynku znajdowała się grupa osób gotowych do świadczenia usług adwokackich czy radcowskich, którzy formalnie nie mogli wykonywać zawodu. Możliwe, że robili to nieoficjalnie, wpływając poniekąd na sytuację rynkową, ale ten wpływ był ograniczony. Osoby takie mogły wyjaśnić komuś jego sytuację prawną, nawet napisać jakieś pismo procesowe i wziąć za to wynagrodzenie, ale już o ich reprezentowaniu w sądzie mowy nie było.
Deregulacja wprowadziła te osoby na oficjalny rynek. Co więcej skłoniła innych zainteresowanych zawodem prawnika do rozpoczęcia procesu kształcenia i uzyskania prawa do wykonywania zawodu. Dwukrotne zwiększenie liczby prawników na rynku to naprawdę duża zmiana. Z ekonomicznego punktu widzenia oznacza ona, że przy tej samej cenie mieliśmy teraz dwa razy więcej chętnych na wykonanie usługi. Krzywa podaży przesunęła się więc mocno w prawo, co widać na rysunku obok.

Sama deregulacja nie miała natomiast znaczenia dla krzywej popytu. Przy tej samej cenie usługi, nabywca miał tę samą chęć jej zakupu. Ponieważ jednak zwiększyła się podaż, rynek znalazł inny punkt równowagi, w którym zawiera się wprawdzie więcej transakcji, ale przy mniejszej cenie. Z punktu widzenia prawników: jest więcej pracy, ale mniej zarobku, czyli jest powód do narzekania.

Dokładnie tak samo zachowa się rynek w każdej sytuacji wzrostu podaży. I nie ma znaczenia, czy będzie to efektem klęski urodzaju, uwolnienia przez rząd rezerw strategicznych jakiegoś produktu, czy jak w naszym przypadku umożliwienia podjęcia pracy osobom dotąd nie występującym na rynku.

Czy prawnicy powinni narzekać?

Rynek żadnego dobra nie jest jednorodny i dotyczy to też rynku usług prawniczych. Czym innym jest udzielenie prostej porady prawnej, czym innym napisanie nawet skomplikowanej umowy handlowej w języku polskim, a jeszcze czym innym reprezentowanie klienta przed zagranicznym sądem gospodarczym.

Deregulacja miała największy wpływ na segment usług najprostszych. Ale to właśnie tam dochodzi do największej liczby transakcji. Stąd też wrażenie, że wszystkim prawnikom jest gorzej. Oczywiście tak nie jest.

Jest jeszcze coś, o czym warto pomyśleć. Usługi realizowane przed deregulacją przez prawników nieposiadających wówczas prawa do wykonywania zawodu też stanowiły fragment rynku. Choć oficjalnie ich nie było. Teraz są. Zasięg rynku się zwiększył. A że jest na nim konkurencja to chyba normalne.
Zwłaszcza w kraju o gospodarce rynkowej.


środa, 9 maja 2018

078. Ekonomiczny Wyścig Pokoju, czyli jak gospodarczo przegonić Czechów?


Jak byłem mały to zawsze 9 maja startował Wyścig Pokoju, największy amatorski wyścig kolarski w Europie Wschodniej, w którym organizatorom równie mocno chodziło o rywalizację sportową, co o „umacnianie przyjaźni między bratnimi krajami: Polską, Czechosłowacją i Niemiecką Republiką Demokratyczną”.

Czasy się zmieniły. Z trzech państw organizujących WP istnieje tylko Polska. Wyścig Pokoju po raz ostatni odbył się w roku 2006. Rywalizacja przeniosła się do innych dyscyplin, w tym do gospodarki. I choć oficjalnie takich zawodów nie ma, to porównujemy się przecież do Czechów, Słowaków i innych sąsiadów, związanych niegdyś z nami „braterską przyjaźnią”, bo startowaliśmy z podobnego poziomu, mając podobne możliwości budowania gospodarki rynkowej.

Jak nam idzie po dwudziestu latach gospodarki rynkowej?

Wzrost gospodarki.


Pod względem wielkości nasza gospodarka jest zdecydowanie większa niż czeska, słowacka i węgierska. Jeżeli jednak przejdziemy na obliczenia per capita (czyli wielkości gospodarki określanej wartością PKB – produktu krajowego brutto – ale przeliczonego na jednego mieszkańca) okaże się, że wyprzedzamy jedynie Węgrów (dane GUS za rok 2016).
PKB na 1 mieszkańca w dolarach USA; źródło GUS

Wprawdzie z tej grupy państw to właśnie Polska szczyci się największym wzrostem procentowym PKB per capita w okresie od 1995 do 2016 (263,1%), ale wartość nominalna tego przyrostu (20.151 USD) jest niższa niż w Czechach (21.022 USD) i na Słowacji (21.990 USD). Czyli mówiąc – utrzymując tempo rozwoju gospodarki, jakie mamy, nie dogonimy tych krajów w wartości PKB przypadającej na mieszkańca. Jakimś pocieszeniem jest, że przegoniliśmy Węgrów…

Co gorsza pod względem PKB per capita zdecydowanie bardziej dynamiczne są kraje bałtyckie, które w komplecie startowały w roku 1995 ze znacznie słabszej pozycji niż Polska, ale dziś Estonia i Litwa są już przed nami, a Łotwa się zbliża…

Światowy ranking konkurencyjności.


W przygotowanym na Światowe Forum Ekonomiczne raporcie poświęconym konkurencyjności gospodarek poszczególnych krajów świata Polska zajęła 36 miejsce (źródło: The Global Competitiveness Report 2016-2017). To nasza najlepsza pozycja w historii – wcześniej plasowaliśmy się poniżej 40 pozycji. Zdecydowanie wyprzedzamy Słowaków i Węgrów zajmujących odpowiednio 65 i 69 miejsce w rankingu) ale daleko nam do Estonii (30 miejsce) i Czech (31 miejsce).

Daleko, bo jeśli przyjrzeć się bliżej dwunastu kryterium stosowanym przez autorów raportu, to nad Czechami i Estonią mamy przewagę tylko w jednym: wielkości rynku wewnętrznego. W jedenastu pozostałych przegrywamy z nimi, a porażka jest szczególnie dotkliwa w takich obszarach jak instytucje, otoczenie makroekonomiczne i wydajność rynku pracy, w których nasi konkurenci uzyskali oceny lepsze o mniej więcej jeden w siedmiostopniowej skali, jaką zastosowano w badaniu.

Co przeszkadza przedsiębiorcom w Polsce?

Autorzy raportu o konkurencyjności nazywają to „najbardziej problematycznymi czynnikami dla prowadzenia biznesu”. Respondenci zostali poproszeni o wskazanie pięciu największych utrudnień dla robienia biznesu w danym kraju i ich uszeregowanie od najbardziej kłopotliwego do najmniej. 

W Polsce największym problemem okazały się przepisy podatkowe. Dla ankietowanych przedsiębiorców to musi być ważne, gdyż czynnik ten uzyskał zdecydowanie najwięcej głosów (20,8%) - o połowę więcej od drugiego w zestawieniu, którym jest restrykcyjne prawo pracy (14,1%). Kolejne czynniki to niestabilność polityczna (12,5%), stawki podatkowe (12,3% - a więc znowu podatki!) i nieefektywna biurokracja (8,7%). Narzekamy na biurokrację, ale wygląda na to, że na tle gąszczu prawa podatkowego i prawa pracy, wcale nie jest tak źle. Zwłaszcza w porównaniu do Republiki Czeskiej.

A co w Czechach i Estonii?

W Czechach jako główny problem wskazano nieefektywną biurokrację (19,7% głosów). Zaskakujące, prawda? Okazuje się, że gdzieś może być gorzej niż u nas. W Czechach głównymi utrudnieniami są także podobnie jak w Polsce przepisy podatkowe (16,0%), niestabilność polityczna (10,6%) i stawki podatkowe (10,0%). Zaskakujący jest jednak czynnik, który w tym niechlubnym zestawieniu zajął trzecie miejsce. Jest nim korupcja, na którą zagłosowało 11,3% respondentów. Dla porównania: w Polsce według ankietowanych to problem marginalny, którzy otrzymał 1,5% głosów!

W Estonii największym problemem są stawki podatkowe (18,2%). Ale kolejne dwie pozycje zajmują czynniki ludzkie: nieadekwatne wykształcenie siły roboczej (17,3%) i niewystarczający potencjał do innowacji (10,2%). Dla odmiany Polska w obu tych obszarach jest liderem wśród krajów naszego regionu. Możliwe, że właśnie te różnice sprawiają, że na Estonię patrzymy jak na kraj zdecydowanie bardziej egzotyczny niż Czechy, Słowacja czy Węgry.

Regionalny czempionat biznesu.


Gdy patrzy się na zestawienie najbardziej problematycznych czynników wpływających na prowadzenie działalności gospodarczej w naszej części Europy widać jak na dłoni, że idealnego miejsca do biznesu nie ma.

Na tle sąsiadów mamy potencjał w ludziach (wykształcenie siły roboczej i potencjał innowacyjny). Mamy minimalną korupcję i stosunkowo niezłą biurokrację. I jest już na czym budować. Oczywiście, widać jak na dłoni, czym przegrywamy: podatkami i prawem pracy. I tutaj potrzebne są zmiany. Zaskakujące jest, że akurat te czynniki są tak dobrze oceniane na Węgrzech. Może w tych obszarach warto pójść węgierską drogą?

Można też zbudować piekło gospodarcze. Składając czeską biurokrację, polskie podatki, estońską edukację pracowników, słowacką korupcję i węgierską niestabilność polityczną.

Ale przecież nie o to chodzi!

Źródła danych:
https://www.weforum.org/reports/the-global-competitiveness-report-2016-2017-1
https://stat.gov.pl/statystyka-miedzynarodowa/porownania-miedzynarodowe/tablice-o-krajach-wedlug-tematow/rachunki-narodowe/

środa, 2 maja 2018

077. Jak świat postrzega polską gospodarkę?


Początek maja obfituje w święta związane z Polską. Dziś Święto Flagi. Jutro rocznica Konstytucji Trzeciego Maja. Doskonała okazja, żeby przyjrzeć się polskiej gospodarce. A konkretnie temu, jak ją widzą zagraniczni przedsiębiorcy. Nie chodzi o to, że ich opinia jest najważniejsza, bo gospodarkę budujemy przede wszystkim dla samych siebie, ale bardzo ciekawe, co myślą o kraju, w którym sami zdecydowali się działać, albo przynajmniej o tym myślą.

Atrakcyjność inwestycyjna.


Punktem wyjścia niech będą wyniki ankiety atrakcyjności inwestycyjnej krajów Europy Środkowo-Wschodniej, przeprowadzanej od trzynastu lat przez International Group of Chambers of Commerce in Poland (IGCC). To organizacja założona w roku 2005 i zrzeszająca obecnie trzynaście działających w Polsce międzynarodowych izb handlowych, reprezentujących ponad 2.000 firm z kapitałem zagranicznym.

Z ankiety przeprowadzonej na początku roku 2018 wśród 1.700 przedsiębiorstw (z tego 300 działających w Polsce), wynika, że trzeci rok z rzędu nasz kraj zajmuje drugie miejsce pod względem atrakcyjności inwestycyjnej. Wyprzedzają nas Czechy. A za nami jest Estonia. Wcześniej, w latach 2013-2015 to Polska była liderem, a Czechy zajmowały drugie miejsce.

Stan polskiej gospodarki oceniany jest pozytywnie: 96,4% respondentów wybrało określenie „dobry” lub „zadowalający”. Jeśli chodzi o perspektywy na przyszłość to 54% ankietowanych uważa, że w obecnym roku stan polskiej gospodarki nie ulegnie zmianie. Jedna trzecia prognozuje, że kolejne miesiące jawią się jako lepsze, a blisko 12% obawia się pogorszenia.


W czym Polska wypada najlepiej?


Za najważniejszy czynnik wzmacniający atrakcyjność inwestycyjną Polski, ankietowani od lat uznają członkostwo w Unii Europejskiej. W roku 2018 czynnik ten osiągnął przeciętną wartość 4,50 (w skali 1-5). Nasze kolejne cztery silne strony związane są z pracownikami. Są to: kwalifikacje pracowników (3,76); wykształcenie akademickie (3,72); produktywność i zmotywowanie pracowników (3,62) oraz jakość i dostępność lokalnych pracowników (3,52), przy czym ocena tego ostatniego czynnika spadła w ciągu roku o 0,09.


A w czym najgorzej?


Wśród pięciu najgorzej ocenionych czynników inwestycyjnych aż cztery dotyczą polityki i administracji. Według ankietowanych najsłabiej jest u nas ze stabilnością polityczną i społeczną, która uzyskała średnią ocenę 2,43. Minimalnie lepiej wypadła przewidywalność polityki gospodarczej (2,44), następnie system i instytucje podatkowe (2,64) i obciążenia podatkowe (2,70). Piątym najniżej ocenionych czynnikiem jest dostępność wykwalifikowanej kadry (2,75).


Co się zmienia na lepsze?


Największą zmianę in plus ankietowani przypisali systemowi kształcenia zawodowego. Wprawdzie ocena bieżąca jest wciąż niska i wynosi 2,88, ale w ciągu roku poprawiła się o 0,21. O 0,20 poprawiła się średnia ocena przewidywalności polityki gospodarczej, dzięki czemu w roku 2018 ten czynnik przestał być najniżej ocenianym. Przedsiębiorstwa biorące udział w badaniu pozytywnie oceniają też zmiany w prawie pracy, ocena jego elastyczności wzrosła w porównaniu z ubiegłoroczną ankietą o 0,14.

A z czym jest coraz gorzej?


Zdaniem ankietowanych przede wszystkim z dostępnością wykwalifikowanej kadry. W porównaniu z rokiem 2017 średnia ocena tego wskaźnika spadła o 0,14. Na niekorzyść Polski działają też rosnące koszty pracy (spadek oceny tego czynnika o 0,13) oraz jakość i dostępność lokalnych pracowników (spadek o 0,09).
A zatem jesteśmy w czołówce, choć wielu z nas ma problem z tym, że Czesi są przed nami. Cieszy wysoka ocena potencjału naszych rodaków: kwalifikacji, wykształcenia i poziomu motywacji. Niestety barierą jest coraz mniejsza dostępność ludzi do pracy. No i ta administracja...